To nie będzie krytyka. Jestem daleka od potępiania życiowych wyborów kobiet. To jedynie obserwacja. Otóż my, dziewczyny, możemy więcej zarabiać lub po równo dzielić się obowiązkami domowymi z partnerem, ale w jednej kwestii dobrowolnie oddajemy całą władzę facetowi. O czym mowa? O zaręczynach. I wcale nie mówię tutaj jedynie o klękaniu na jedno kolano.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Oczywiście, obie te kwestie zależą od upodobań i decyzji jednostki. Za nami już czasy, kiedy kobietom mówiło się, co mają robić. Po ludzku jestem jednak zwyczajnie zdumiona. Intryguje mnie, dlaczego kwestię własnej przyszłości oddajemy w ręce mężczyzn.
W czasach, w których zdobywamy edukację, robimy karierę i możemy (przynajmniej na papierze) dzierżyć władzę, związki są coraz bardziej progresywne, a śluby nowoczesne, zaręczyny to wciąż terytorium faceta. O co tutaj chodzi? Nie, odpowiedź "bo tak powinno być", to żadna odpowiedź.
Pewnie od razu nasuwa się myśl, że mówię o oświadczynach. Tych z klękaniem na jedno kolano, pierścionkiem z brylantem i pytaniem: "Wyjdziesz za mnie?". Nie do końca.
Chodzi raczej o decydowanie o zaręczynach i w pełni pozostawienie tej kwestii facetowi. Owszem dzisiaj decyzję o ślubie coraz częściej podejmują wspólnie obie strony – nawet jeśli tylko w luźnej formie: rozmowy o dalszych etapach związku, snucia planów czy rozmowy o marzeniach. Kobiety coraz śmielej wychodzą z konwencjonalnych ról płciowych. Jednak zadziwiająco często spotykam się z tym, że kobieta nawet nie zająknie się słowem o ślubie, mimo że o nim marzy i to od dawna.
Dlaczego? Z różnych powodów, a wszystkie wynikają z patriarchatu. Bo tak każe tradycja. Bo co ludzie powiedzą. Bo ona nie chce wyjść na desperatkę. Bo nie chce go przestraszyć. Nie chce zapeszyć. Boi się go urazić – bo co, jeśli mężczyzna uzna, że to podważa jego męskość? A przecież mówimy o samym podejmowaniu decyzji.
Z tych samych powodów kobiety tak rzadko się oświadczają. Obawiają się, że ich koleżanki będą patrzeć na nie ze współczuciem ("musi jej nie kochać, skoro ona musiała tak się poniżyć"), z kolei mężczyźni chcą uniknąć żartów i drwin ("baba mu się oświadczyła hehehe").
Gdy pytałam moje koleżanki, czy oświadczyłyby się facetowi, tylko jednak odpowiedziała twierdząco. Są jednak kobiety, które zadały to pytanie i żyją długo i szczęśliwie z ukochanymi u boku. Wielu facetów (tych, którzy wydostali się z tradycyjnych norm płciowych i ze szponów toksycznej męskości) naprawdę nie ma nic przeciwko. Niektórych to nawet kręci, a inni oddychają z ulgą, bo oświadczyny zwyczajnie ich stresowały.
Samą formę oświadczyn wolę jednak zostawić w spokoju. Dlaczego? Bo każda i każdy ma prawo do takich, jakie mu się zamarzą. Jeśli to marzenie zawiera mężczyznę w garniturze, który nagle przed tobą klęka, a w tle zaczyna grać orkiestra, to szanuję je, mimo że go nie podzielam. Powiecie, że sama sobie przeczę? A skąd.
Cena za romantyzm
Jedno z drugim, czyli proces decyzyjny z rytuałem oświadczyn, wcale się wyklucza. Przecież obie strony związku mogą ustalić, że wezmą ślub i zaręczą się w określonym czasie, ale to facet oświadczy się w formie niespodzianki w wybranym przez niego miejscu i porze. Będzie romantycznie i będzie zaskakująco, chociaż domyślam się, że nie tak zaskakująco, jak w relacji, w której nigdy nie padło nawet słowo "ślub", aż tu nagle facet zadaje ukochanej TO pytanie na tle migocącej wieży Eiffla.
Jednak to właśnie mnie nurtuje: oddawanie pełnej władzy nad własną przyszłością drugiej osobie. To on decyduje, czy się zaręczamy, bo taka "rola mężczyzny".
Kobieta czeka i mimo że się niecierpliwi, to nie poruszy tematu. Chce być zdobywana i traktowana jako księżniczka, co samo w sobie wcale mnie nie dziwi. Zwłaszcza dziś, gdy jesteśmy coraz bardziej samodzielne, ale w głębi duszy marzymy o romantycznym, oldschoolowym geście. Zapominamy, że współczesne księżniczki Disneya biorą sprawy w swoje ręce.
Cena za romantyzm jest jednak wysoka. To utrata sprawczości i kontroli nad własną przyszłością. A ta może być wyjątkowo bolesna, zwłaszcza w sytuacji, w której para w ogóle nie rozmawia ze sobą o kolejnym etapie. Nie wiemy, czego oczekuje druga strona, a milczenie często jest interpretowane zupełnie na opak. On może sądzić, że partnerka wcale nie myśli na ślubie, ona, że jemu wcale nie zależy.
Rezultat: frustracja, stres, niepewność, zawieszenie w próżni, kłótnie. Ale dlaczego właściwie tak jest? Dlaczego zostawiamy zaręczymy i oświadczymy facetowi?
Nierówność władzy między płciami ma się dobrze
Kwestia zaręczyn była kiedyś prosta. O wyborze męża decydował ojciec kobiety, o jej dalszym życiu – mąż. Wynikało to oczywiście z nierówności płciowej, a dokładniej z nierównego poziomu władzy. Kobiety, pozbawione prawa do edukacji czy kariery zawodowej, nie miały praktycznie żadnego wkładu ekonomicznego we wspólne życie (oczywiście, pomijając bogatych ojczulków), a to przekładało się na brak głosu i niemożność podejmowania decyzji.
Gdy kobiety powoli i stopniowo wyszarpywały swoje prawa, wydawało się, że poskutkuje to zachwianiem władzy w małżeńskich relacjach. Faceci trzęśli więc portkami i pomstowali na "czarownice", sufrażystki, pierwsze naukowczynie, inżynierki, lekarki, feministki. Silne kobiety mogły odebrać im władzę, a przecież nikt nie lubi tracić kontroli. Zwłaszcza ktoś, kto dzierżył ją nad połową populacji przez całe wieki.
Tymczasem stało się inaczej. Owszem, kobiety się emancypowały, ale wcale nie wpłynęło to na męską władczość. Dziewczyny pięły się w górę, ale faceci niewzruszenie stali na szczycie. Co jakiś czas zachwiał nimi lżejszy lub mocniejszy powiew, ale mocno trzymali się barierek.
Nie każdy podawał wspinającej się kobiecie pomocną dłoń. Szczyt należał wyłącznie do mężczyzn, którzy nie lubili się dzielić. Jeśli chciałyśmy do nich dołączyć, musiałyśmy cierpliwie tupać pod górę, krok za krokiem, kamień za kamieniem, z dziećmi na rękach, zniedołężniałym rodzicem na wózku inwalidzkim i praniem w koszyku.
Okazało się, że ani lepsze wykształcenie, ani praca zarobkowa, ani większe pensje, ani wychowywanie potomstwa wspólnie z partnerem nie wyrównało nierówności władzy między kobietami i mężczyznami. Te różnice ze względu na płeć widzimy cały czas: czy to w kwestii decydowania o własnym ciele, czy w dysproporcji między płacami. Jednak nigdzie nie widać jej tak wyraźnie, jak właśnie w kwestii podejmowania decyzji o ślubie.
W jej (Aafke Komter – red.) badaniach nad podejmowaniem decyzji małżeńskich to zwykle kobiety pragnęły zmiany, ale mężczyźni kontrolowali rezultat. Ale władza nie zawsze jest oczywista (...) Niezgodność może wcale nie nastąpić z powodu przywiązania do dominujących wartości — co Komter nazwała ukrytą władzą (hidden power – red.). W takich sytuacjach nie dochodzi do konfliktu, ponieważ podległe grupy są wierne hegemonicznym wyobrażeniom o tym, co naturalne i właściwe. Poleganie kobiet na mężczyznach, którzy inicjują wszystkie etapy romantycznych związków, ponieważ taka jest "tradycja" – nawet jeśli oznacza to odkładanie lub rezygnację z pożądanych celów – jest jednym z przykładów tego, jak może działać ukryta władza.
Czyli: jestem niezależną, ambitną kobietą z sukcesami na koncie, ale nie zagadam o ślubie, bo tak się nie robi. To rola faceta, a moją rolę jest czekanie, powiedzenie tak i zachwycanie się pierścionkiem. Tak to musi wyglądać i już. Mężczyzna wciąż dominuje. A jeśli stracę cierpliwość? To podstępem zwabię go do jubilera, może się domyśli.
Tyle że wcale nie musi tak być. Rozmowa nie gryzie, a planowanie i wspólne podejmowanie decyzji wcale nie musi odbierać romantyzmu. Dalej może być magicznie. Ba, jeszcze lepiej! A władzę (nawet ukrytą) najlepiej rozmontowywać od środka. Wspólnie.