Palenie wiosek, gwałty, a przede wszystkim porywanie tysięcy dzieci i przemienianie ich w bezlitosnych morderców i seks-niewolników – przestępstwa Josepha Kony'ego i jego Armii Bożego Oporu trwają już od 26 lat, ale niewiele się o nich mówiło. Aż do teraz. Kampania wymierzona przeciwko zbrodniarzowi z Ugandy opanowała właśnie internet. Półgodzinny film „KONY 2012” obejrzało od poniedziałku już ponad 26 milionów ludzi.
Punktem wyjściowym jest historia Jacoba. Gdy był małym chłopcem, spotkało go to, co tysiące innych dzieci mieszkających na północy Ugandy – został uprowadzony. Nie dla okupu czy dla szantażu, ale po to, by stać się bezlitosnym mordercą. Porwane i zindoktrynowane dzieci były i są bowiem głównymi żołnierzami Armii Bożego Oporu (LRA), która od lat 80. terroryzuje ten region Afryki.
Ich dowódcy, zwłaszcza pragnący zbudować państwo oparte na pokracznej interpretacji dekalogu Joseph Kony, zmuszają je do brania narkotyków, zabijania nieuzbrojonych cywilów, a nawet krzywdzenia krewnych. W ten sposób zatruwają ich umysły i przemieniają w posłusznych egzekutorów, często jeszcze okrutniejszych niż porywacze. Nic nie obrazuje tego tragiczniej niż los Dominica Ongwena, który trafił w ręce LRA jako kilkulatek, a skończył będąc jednym z jej liderów z międzynarodowym listem gończym na koncie.
Niedola dziewczynek jest równie przerażająca – rebelianci robią z nich seks-niewolnice i rozdają swoim oficerom jako „żony”.
Jacobowi cudem udało uciec się od Kony'ego i jego ludzi. Śmierć spotkała wtedy jednak jego brata – ostatniego członka rodziny, który mu został. W 2003 roku trójka młodych filmowców z USA spotkała pogrążonego w depresji Ugandyjczyka w jednym z rozlatujących się schronisk dla ofiar LRA. Jego opowieść zainspirowała ich do działania. Po powrocie do Stanów założyli organizację Invisible Children (Niewidzialne Dzieci) i zaczęli walczyć o nagłośnienie zbrodni nieuchwytnego Kony'ego. - On musi zostać powstrzymany. Problem w tym, że 99 proc. ludzi na świecie nie ma pojęcia, kim on jest. Gdyby wiedzieli, zrobiliby coś, by go zatrzymać – tłumaczy w upublicznionym 5 marca filmie „KONY 2012” jego reżyser, Jason Rusell.
Sukces
Dziś, trzy dni po premierze półgodzinnego nagrania, znacznie więcej osób zna nazwisko ugandyjskiego watażki. Wideo ma już ponad 26 mln wyświetleń na YouTube, w twitterowych wpisach przewija się co sekundę (wpominała je m.in. Rihanna), a niemal dwa miliony użytkowników obserwuje profil Invisible Children na Facebooku. Rzadko się zdarza, by kampania społeczna – szczególnie dotycząca Afryki – spotkała się z takim zainteresowaniem.
Organizacja wzywa też, by 20 kwietnia jej zwolennicy oblepili miasta całego świata plakatami z wizerunkiem Kony'ego. - Nie po to, by go sławić, lecz by zwrócić uwagę międzynarodowej społeczności na jego czyny i doprowadzić do jego aresztowania – tłumaczą organizatorzy.
Od zeszłego roku ścigać lidera LRA pomaga także 100 amerykańskich doradców wojskowych, których Barack Obama wysłał do Ugandy. Działacze na rzecz praw człowieka liczą, że to dopiero pierwszy krok.
Druga strona
Kampania zdążyła przyciągnąć jednak także niemało krytyki. Wątpliwości wzbudzają finanse Invisible Children – zaledwie jedna trzecia zebranych przez nią pieniędzy trafia do Afryki (m.in. na ośrodki rehabilitacyjne dla byłych dzieci-żołnierzy), a resztę pochłaniają koszty bieżące. Sami aktywiści tłumaczą, że ich działalność ma na celu przede wszystkim nagłośnienie problemu i naciskanie na amerykańskich decydentów, a nie bezpośrednią pomoc na miejscu.
Innym zarzutem jest to, że „KONY 2012” upraszcza wiele aspektów konfliktu z LRA i wybiórczo przedstawia niektóre fakty. Filmowcy pomijają fakt, że od kilku lat Armia Bożego Oporu działa głównie poza Ugandą, m.in. w Sudanie Południowym. Narrator nie wspomina też, że ścigające Kony'ego oddziały ugandyjskie również mają wiele na sumieniu. Zwłaszcza wobec ludności sąsiednich państw, których granice przekraczają poszukując LRA.
„Widziałem już mnóstwo obcokrajowców o dobrych intencjach, którzy czynili wiele szkód pomagając na ślepo ludziom, których nie rozumieli”, krytykuje na łamach „Huffinton Post” doświadczony amerykański reporter Michael Deibert.
W sceptycyzmie warto jednak pamiętać, że gdyby nie „KONY 2012”, opinia publiczna nie miałaby nawet dzisiaj okazji o tym temacie podyskutować.