– To gwałt na psychice. To psychiczne wieloletnie znęcanie się. Z tym znęcaniem nie radzą sobie dzieci księży – mówi w rozmowie z naTemat syn księdza katolickiego Tomasz Kucharski.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Dzieci księży katolickichw Polsce można przyrównać do jednorożca. Niby każdy coś słyszał, a jednak nie do końca wiadomo, czy naprawdę istnieją. Trudno także doszukać się jakichkolwiek publikacji poruszających tę kwestię.
Do przełomu w 2018 roku doprowadziła Marta Abramowicz. Jej książka pt. "Dzieci księży. Nasza wspólna tajemnica" rozpaliła opinię publiczną, choć po 4 latach widać, że temat ten wciąż jest uznawanu za tabu.
W XXI, w dobie społecznej rewolucji, dzieci księży są jedną z niewielu grup społecznych, które wciąż pozostają w cieniu. Tomasz Kucharski postanowił to przełamać i opowiedział swoją historię przed kamerami naTemat.
"Nie nazywam go ojcem. Moim producentem jest ksiądz katolicki"
Tomasz Kucharski: Nie nazywam człowieka, który mnie spłodził, ojcem. Nazywam go producentem. Moim producentem jest ksiądz katolicki.
Był przez 4 lata księdzem w Stargardzie. Pracował u chrystusowców w kościele św. Jana znanego z historii "gwałconej Kasi".
Ponieważ chrystusowcy są rozsyłani na misje, to ksiądz w 68' roku pojechał na misję najpierw do Brazylii, potem na Wybrzeże Kości Słoniowej, a później do Niemiec. Tam osiadł już na stałe w archidiecezji Paderborn.
Archidiecezja mojego producenta jest najbogatszą archidiecezją na świecie i posiada majątek w wysokości 7 mld euro.
Mama też mieszkała w Stargardzie. Gdy się poznali, miała 19 lat i śpiewała w chórze w kościele św. Jana. On został przydzielony jako opiekun dla tego chóru. Ksiądz wtedy miał 31 lat. W takich związkach jest typowe, że duchowny jest o wiele starszy od parafianki.
Oni od początku przypadli sobie do gustu. Ich romans trwał 4 lata i dowiedziałem się o tym dopiero po 40-stce. Wychowywałem się w bardzo katolickiej rodzinie i sam byłem bardzo wierzący.
Wszyscy byliśmy praktykującymi katolikami, takimi z przekonania. Regularnie chodziliśmy do kościoła. Mój dziadek chodził w niedziele na aż trzy msze. Do jednego kościoła rano - bo to jego parafia. Do św. Jana na drugą mszę - "bo tam się tak ładnie odprawia". A na trzecią mszę do innego kościoła - "bo tam najlepiej słychać".
To nie przeszkadzało mu w wyrzucaniu nas wieczorami z pokoju, żeby oglądać filmy dla dorosłych. To pokazuje, na czym polegał katolicyzm w mojej rodzinie. Wszyscy chodzą do kościoła, udają świętych, niby przestrzegają reguł, a tak naprawdę to jedno wielkie zakłamanie.
Wszyscy znali księdza, wszyscy wiedzieli. Znały go ciotki, znali dziadkowie. Już jak się urodziłem byłem bardzo podobny do niego. Ale wszyscy trzymali buzię na kłódkę.
A twoje relacje z mamą? Jak wyglądał twój dom rodzinny?
Matka była mężatką. Była ze mną w trzecim miesiącu ciąży, jak wyszła za mąż. Wychowałem się obok człowieka, którego uważałem za ojca. W dzieciństwie nic mi nie przychodziło do głowy. Nie miałem żadnych wątpliwości.
To małżeństwo rozpadło się, jak miałem 7 lat. Ten człowiek odszedł wtedy od matki, ale dla mnie to był mój ojciec. Do, powiedzmy, 20. roku życia nawet nie myślałem, że może być jakaś inna możliwość.
Jak się siedzi w środku historii, to trudno ją jakkolwiek ocenić. Nawet jak się ma dowody prosto przed oczami, to się ich nie widzi. Dopiero gdy wyjechałem z Polski do Niemiec, zaczęły dochodzić do mnie rzeczy z przeszłości.
Czy w okresie dzieciństwa miałeś jakikolwiek kontakt z tym księdzem?
Tak, to był bardzo rzadki kontakt. On już wtedy żył za granicą. Pierwszy raz spotkaliśmy się jak miałem 14 lat. Przyjechał do nas w odwiedziny na 2-3 dni ze znajomymi Niemcami. Dla mnie to był wujek. Tak też się do niego zwracałem.
Matka mi tłumaczyła, że to jej dobry przyjaciel. Pamiętam, że ten człowiek nie zrobił na mnie pozytywnego wrażenia. Nie był serdeczny. Raczej uważał się za kogoś szczególnego, tak, jak większość księży.
Kiedyś jechaliśmy jego białym mercedesem. On siedział z przodu, a ja siedziałem na jego kolanach, bo nie było miejsca z tyłu. Ksiądz był bardziej zatroskany o to, że mu się spodnie pogniotą, niż to, że jest ze mną w tym samochodzie.
Kiedy pojawiły się pierwsze podejrzenia?
Po 5 latach w Niemczech wziąłem ślub. Bardzo dużo rozmawialiśmy o naszych historiach, życiach, rodzinach. To ona, słuchając mnie, stawiała pytania, zwracała uwagę na szczegóły z mojego życia. Zmuszała mnie do analizowania.
Zawsze, gdy moja mama obchodziła imieniny - 5 grudnia - zapraszała wszystkie swoje koleżanki i zapraszała mnie do pokoju, żeby się mną pochwalić. A jej koleżanki chichotały i pytały: "dlaczego on jest taki podobny do tego księdza?"
Moja matka zawsze nosiła zdjęcie tego księdza w portfelu. Nigdy nie nosiła zdjęcia byłego męża ani innego mężczyzny. Jej ulubionym filmem były "Ptaki ciernistych krzewów". Któregoś razu, kiedy ten film był powtarzany w telewizji, wstała i powiedziała: to jest film o mnie. To jest historia mojego życia.
Do mnie i do mojej siostry nie docierało, co ona za głupoty wygaduje. Nie docierało do nas, co ona chce powiedzieć.
Jak się czułeś, kiedy zacząłeś nabierać wątpliwości? Masz 25 lat i nie wiesz, kto jest twoim ojcem, jaka jest twoja tożsamość...
Niektóre dzieci księży od początku wiedzą, kto jest ich ojcem. Dzieci czasami dowiadują się przez matkę czy przez środowisko. Ja nie dowiedziałem się o tym nagle. To był proces, który trwał latami. Analizowałem wszystkie historie, prawdopodobieństwo. Z czasem tych wątpliwości było coraz więcej.
Wielokrotnie próbowałem konfrontować matkę, ale ona zawsze wszystkiemu zaprzeczała. Dopiero w wyniku rozpraw sądowych udało się zmusić księdza do testu genetycznego. Wtedy było już oficjalnie jasne, że to on mnie spłodził, ale to nie było zaskoczenie.
Pamiętam, że byłem na mieście i zadzwoniła do mnie adwokatka. Powiedziała, żebym usiadł. Wtedy wysłała zdjęcie z wynikiem testów.
Nie dość, że postanowiłeś zbadać te wątpliwości, to jeszcze je skonfrontowałeś. Dlaczego? Większość osób po prostu machnęłoby ręką
Chodzi o poczucie tożsamości. O to, kim się jest. Wiele dzieci księży nie konfrontuje się z tym z różnych powodów. Przede wszystkim dlatego, że to nie jest żadna przyjemność. To wymaga wielu pieniędzy, samozaparcia, cierpliwości.
W wieku 30 lat pojechałem do matki, żeby jeszcze raz zapytać ją o to, kto mnie spłodził. Wtedy doszedłem do wniosku, że jeśli ona zaprzecza, choć minęło tyle lat, to ja sobie coś ubzdurałem. Nie dawało mi to spokoju.
To były takie etapy. Zostawiałem to i wracałem. Jeszcze, gdy byłem wierzący, tłumaczyłem sobie, że jeśli ten ksiądz mnie spłodził, to dostanie swoją karę. Jak umrze, to go Bóg osądzi. Teraz wiem, że jeśli sami nie wywalczymy sobie sprawiedliwości, to nie będzie żadnej sprawiedliwości.
Potrafiłem spędzić kilka tygodni, ciągle w internecie, szukając wszystkich możliwych danych na temat tego księdza. W 2013 roku znalazłem jego książkę. Tam miałem pierwszy dowód, że coś się nie zgadza.
W tej książce napisano, że ksiądz opuścił Polskę w 1968 roku. Kiedy się do niego zwracałem, adwokaci mówili, że opuścił kraj w 1967, więc nie mógł mnie spłodzić.
Miałeś potrzebę odkrywania swojej tożsamości. Czy spodziewałeś się, że konfrontując się z takim ogromnym ładunkiem emocjonalnym, wylądujesz w sądzie i to nie jako osoba poszkodowana?
Ja nie chciałem iść do sądu. Nie chciałem żadnych spraw sądowych. Ja chciałem dogadać się prywatnie. Żebyśmy się spotkali, dogadali, a w przypadku wątpliwości zrobili test genetyczny. Przecież, gdyby to nie on mnie spłodził, to ja dałbym mu święty spokój.
Ale on też wszystkiemu zaprzeczał. Nie przyjmował moich listów, nie chciał ze mną rozmawiać. Poinformowałem go, że przeczytałem tę książkę i jeśli się nie spotkamy, to poinformuję biskupa, a nawet prasę.
On wpadł wtedy w taką panikę, że zwrócił się do wypasionej kancelarii adwokackiej. Jego adwokaci zawiadomili policję kryminalną. Myślał, że to mnie wystraszy i dam sobie spokój. Poinformowałem o sprawie całą wspólnotę parafialną. Wtedy już wiedział, że nie odpuszczę.
Nagle dowiadujesz się, że sprawa trafia do sądu. Miałeś myśl: cholera, co ja najlepszego zrobiłem? Jakie towarzyszyły ci emocje? A może nie było emocji?
Były emocje... Ale nie na zasadzie: co ja zrobiłem? Działam w taki sposób, że zanim coś zrobię, to przewiduję efekty. Wiem, że jeśli powiem "A", to muszę powiedzieć "B". A moim celem była weryfikacja ojcostwa.
Do pierwszego postępowania sądowego doszło tak, że adwokaci wystosowali do sądu w Niemczech pismo o wyrok zaoczny. To wyrok, gdzie jedna strona przedstawia swój obraz sytuacji, sąd wydaje wyrok zaoczny, który daje czas, żeby się przygotować do prawdziwej rozprawy, gdzie zapada decyzja, gdzie jest racja.
Jego adwokaci w tym piśmie podkreślili, że to ksiądz katolicki, który nigdy nie miał żadnego związku z żadną kobietą, a nawet nigdy nie uprawiał seksu. Wyrok zaoczny zabraniał mi wypowiadanie się o tym człowieku.
To jak więc ostatecznie ustalono ojcostwo?
To była bardzo długa droga. Mój przypadek pokazuje, jak funkcjonuje Kościół katolicki. To olbrzymia międzynarodowa firma ze swoimi adwokatami, filiami na całym świecie, układami z całymi państwami...
Niemiecki biskup pomógł księdzu uciec do Francji, żeby nie wykonał testu genetycznego. Ostatecznie jednak udało się go znaleźć, więc biskup nie miał wyjścia i musiał nakazać poddanie się temu testowi. Później przyszedł pozytywny wynik.
Było warto toczyć tę batalię? Ile cię to kosztowało?
Kiedy miałem paniczne ataki, dziko szukałem informacji na ten temat, wiedziałem, że jeśli nie wyjaśnię tej sprawy, to mnie to zeżre od środka. Znowu wracamy do kwestii tożsamości. Od dzieci księży, które poznałem, wiem, że oni sobie z tym często nie radzą. Zostawiają ten temat, chodzą na terapię i pomimo tego dalej nie mogą sobie poradzić.
Wiedziałem, że jeśli tego nie rozwikłam, to też sobie nie poradzę. Potrzebowałem jednoznacznej odpowiedzi. Kolega kiedyś mówił mi, że w dzieciach jest coś takiego, że one muszą wiedzieć, kto jest ich rodzicem. To widocznie jakaś biologiczna zależność lub przymus.
Kolejna kwestia to poczucie sprawiedliwości. Wiedziałem, że to człowiek, który stoi w nimbie świętości, jest podziwiany przez całą parafię, a ja wiedziałem, ile on ma brudu za paznokciami.
Ta sprawa pochłonęła większość twojego życia. Czy po wyniku testu na ojcostwo nie miałeś myśli: no dobra, ale co teraz, co dalej?
Te wszystkie procesy sądowe trwały latami. Im bardziej on uchylał się od testu, tym bardziej wiadomo było, dlaczego to robi. To dało mi czas, żeby oswoić się z myślą, że to jest człowiek, który mnie spłodził.
Po otrzymaniu wyniku nie byłem zaskoczony. Po prostu potwierdziło się to, o co latami walczyłem. Dało mi to ulgę. Wreszcie miałem czarno na białym. On nie mógł już się wywinąć.
Ale ktoś może powiedzieć, że są różne rodziny. Są takie, gdzie też nie ma ojca i on nie musi być księdzem. Jak bycie dzieckiem akurat duchownego katolickiego wpływa na ciebie? Czego my nie widzimy?
Wiele razy słyszałem pytania, o co ja walczę, skoro jest tyle dzieci bez ojców. Różnica jest zasadnicza. Księża, którzy mają dzieci, są chronieni przez międzynarodową organizacją działającą ponad prawem, z mnóstwem pieniędzy i wpływów.
Oni mogą wywinąć się od ojcostwa, jeżeli tylko chcą. Jest strasznie trudno doprowadzić przed sąd księdza, który nie chce uznać ojcostwa.
Stawianie dziecka w takiej sytuacji to gwałt na jego psychice. To psychiczne wieloletnie znęcanie się. Z tym znęcaniem nie radzą sobie dzieci księży. Nawet jeśli one wiedzą, kto jest ich ojcem, to mają przykaz od matek, środowiska, otoczenia, żeby trzymały buzię na kłódkę. To olbrzymie obciążenie, które odbija się na całym życiu.
Jakie reakcje spotykasz, kiedy mówisz, że jesteś dzieckiem księdza?
Reakcje są różne. Całe moje otoczenie o tym wie i nie mam z tego powodu jakiś wielkich problemów. Jeśli spotykam kogoś nowego, to widzę czasami zaskoczenie. Ale znam historię chłopaka, który stracił dobrą pracę w Brukseli, bo jego szefową uraził fakt, że jest synem katolickiego duchownego.
Na początku rozmowy nazwałeś swojego ojca "producentem". Czy jest coś, co chciałbyś mu powiedzieć poza salą sądową?
Kiedy ostatni raz się widziałem z tym księdzem, zrozumiałem, że nic do niego nie dotarło. Do dzisiaj się niewiele zmieniło. Księżom wmawia się, że są wybrani przez Boga i wszystko inne jest nieważne. Ja jestem tak zwaną szkodą poboczną.
Jeśli taki ksiądz spłodzi dziecko, to jest taka szkoda poboczna. Ale to nie jego problem. Jego problemem jest, żeby głosić słowo boże. Tak są wychowani ci księża. Ten człowiek wciąż twierdzi, że nic złego nie zrobił.
On mi podał dwa argumenty. Pierwszy: urodziłem się, kiedy mama była już mężatką, więc to go zwalniało ze wszelkich obowiązków rodzicielskich. Drugi: powiedział, że jego grzechy zostały mu już dawno odpuszczone.
Ten ksiądz zapytał mnie także, dlaczego walczę przeciwko Kościołowi, skoro jestem ochrzczony. Więc ja nie mam mu nic do powiedzenia.
A co powiedziałbyś innym dzieciom duchownych?
Walczcie o swoje prawa. Nie chowajcie się z tym. Nieuporządkowanie tych spraw was niszczy i będzie was niszczyć. To kosztuje dużo samozaparcia. Wiele dzieci księży po prostu zamyka się z tą swoją tożsamością i nie przyznaje się do niej.
Jeśli dzieci księży nie będą mówiły, kim są, to dalej będzie to temat tabu. Ja jestem chyba jedynym, który przedstawia się imieniem i nazwiskiem, mówiąc, że jestem synem księdza katolickiego. Za granicą też nie ma wielu takich osób.
Tak długo, jak dzieci księży nie zabiorą głosu, tak długo się nic nie zmieni. Ja mogę tylko polecić: zróbcie coś z tym.