– Po pogrzebie to wszystko zaczyna do człowieka dochodzić. I patrzy się na to z perspektywy czasu i myśli: jego już nie ma, nie będzie. I co ja teraz mam ze sobą zrobić? Wszystko traci sens. Człowiek próbuje żyć, ale tak naprawdę ma już wszystko gdzieś. Ciężko jest wszystko poukładać, ciężko jest dalej iść. Tylko ten, kto doświadczył śmierci dziecka, jest mnie w stanie zrozumieć – mówi w szczerej rozmowie z naTemat Magdalena Stępień, która cztery miesiące temu straciła rocznego syna.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Roczny syn modelki Magdaleny Stępień i piłkarza Jakuba Rzeźniczaka odszedł w lipcu. Chłopiec chorował na rzadki nowotwór wątroby.
Stępień w rozmowie z naTemat opowiada m.in. o tym, jak próbuje pomagać rodzicom, których dzieci walczą z nowotworem: – Skupiam się na tym, aby nieść pomoc. Daj Boże, żeby z tej całej historii wyniknęło coś dobrego.
Daria Różańska-Danisz: –Mówienie o śmierci pomaga pani w przeżywaniu żałoby?
Magdalena Stępień: – Z jednej strony tak, bo wyrzucam z siebie wszystko, co przeżyłam. Mam też świadomość, że moje doświadczenie może pomóc innym. Chociaż odczuwam również, że śmierć to wciąż temat tabu, a ludzie nie chcą o tym rozmawiać.
Nie potrafimy rozmawiać o śmierci?
Myślę, że ludzie nie potrafią mówić o śmierci, dlatego też pojawia się hejt. Dużo osób nie rozumie, dlaczego rozmawiamy o tym, co smutne.
Przez pewien czas potrzebowała pani spokoju, wyłączyła pani media społecznościowe?
Tak, przez trzy miesiące nie korzystałam z Instagrama. Ale później wiedziałam, że pozostaje mi tylko wrócić do normalnego życia, bo inaczej bym się nie podniosła. Trzeba próbować dalej żyć i wyjść do ludzi. Chociaż nie jest to proste.
Teraz Instagram stał się pani dziennikiem powrotu do życia?
Chciałabym pokazać, jak wygląda życie po traumie. Nie jest to proste, bo Polska jest zamknięta, ludzie nie chcą głośno mówić o trudnych doświadczeniach.
Różnie odbierane jest to, że dzielę się swoim życiem. Choć mam też sygnały, że dla wielu osób jestem inspiracją, bodźcem do dalszych działań. Skupiam się na tym, aby nieść pomoc. Daj Boże, żeby z tej całej historii wyniknęło coś dobrego.
Mówiła pani, że chce być kojarzona "jako mama Oliwera, która robi coś dobrego dla innych". Chciałaby pani teraz pomagać rodzicom, którzy również stracili dzieci?
Tak to widzę. Chciałabym wspierać te osoby, chociaż oni zapewne w większości mają siebie. I razem to wszystko przeżywają. Może niektórym z nich moje wsparcie będzie potrzebne. Może niektórzy będą w stanie czerpać ode mnie siłę. Chociaż sama na razie nie mam jej bardzo dużo.
A pani miała wsparcie, kiedy syn chorował?
Miałam wsparcie rodziny i przyjaciół – to było dla mnie wystarczające. Na miejscu (w szpitalu w Izraelu – red.) też miałam przyjaciół, którzy mi pomagali. Jestem im za to bardzo wdzięczna. To też napawało mnie wiarą i energią.
Brakowało pani pomocy ojca dziecka?
Nie chcę o tym rozmawiać.
Po raz pierwszy wróciła pani na oddział onkologii po śmierci syna. Dlaczego pani to robi?
Wybrałam się tam z aktorami, których poprosiłam o pomoc. Chciałam być wsparciem dla rodziców chorych dzieci, którzy walczą tak jak kiedyś ja.
Co się mówi rodzicom, którzy towarzyszą swoim dzieciom w odchodzeniu?
Ciężko jest cokolwiek powiedzieć. Mówi się dobre słowo: "walczcie, bądźcie silni", jakkolwiek to brzmi. I daje im się nadzieję.
Takie spotkania są dla pani trudne?
To jest bardzo trudne, chociaż dla mnie coraz mniej. Na oddziale onkologii napatrzyłam się na chore, cierpiące dzieci i trochę oswoiłam się z tym widokiem.
Co te spotkania pani dają?
Takie spotkania dają mi satysfakcję i poczucie, że robię coś dla kogoś. I widzę, że te dzieci choć na chwilę się uśmiechają, zapominają o tym, co się dzieje.
Jak się rozmawia z chorymi dziećmi?
Staram się je przytulać. Te dzieci też dzielą się swoimi odczuciami, opowiadają, jak to wszystko widzą. Ta cała sytuacja i to, co wydarzyło się w moim życiu, nauczyło mnie, jak być wsparciem i jak rozmawiać z ludźmi w tak trudnej sytuacji.
Jak pomóc matce, która właśnie straciła dziecko? Dać pracę, załatwić terapeutę?
Myślę, że znalezienie pracy, podanie pomocnej dłoni to już bardzo dużo. To daje poczucie, że jest druga osoba, która jest przy nas.
Pani ktoś tak pomógł?
Tak, zaraz po śmierci Oliwiera otrzymałam dużą pomoc, więc jestem za nią bardzo wdzięczna. Gdyby nie ta pomoc i poczucie, że mam pracę i to wszystko zaczyna się w miarę układać, byłoby mi dużo ciężej.
Chciałabym wrócić do momentu diagnozy. W jaki sposób dowiedziała się pani, że syn ma nowotwór?
Urodziłam w pełni zdrowe dziecko i abstrakcją jest, że nagle spadło na mnie coś takiego. Z badań krwi wykonanych przed szczepieniem wyszło, że Oliwier jest chory. Chociaż zachowywał się normalnie, nic nie wskazywało na to, że coś jest nie tak.
W szpitalu dotknięto jego brzuszek, zrobiono USG i wyszedł guz. Wiedziałam, że to niezwykle rzadki nowotwór, a Oliwier jest trzecim dzieckiem w Polsce, które zmaga się z tą chorobą. Miałam przed sobą dwójkę rodziców dzieci, które umierały z tego samego powodu, więc chciałam zrobić coś więcej.
I założyła pani zbiórkę, by zebrać ogromne pieniądze na leczenie syna w Izraelu.
Czasem tak jest, że człowiek łapie się wszystkiego. Chciałam chociaż spróbować. Jak już wiesz, że to najgorszy rak i dziecko może umrzeć, to chcesz spróbować wszystkich metod i sposobów, by je wyleczyć. Chciałam zrobić dla Oliwiera wszystko, dlatego pojechaliśmy do kliniki w Izraelu.
Myślę, że w wielu rodzicach Wasza historia obudziła czujność. Mam córkę w podobnym wieku i od razu zrobiłam jej badania krwi.
Nie wstajemy rano i nie mówimy: "o, jestem chora". Myślę, że bardzo ważna jest profilaktyka, równie ważne jest pilnowanie badań. Rak był cichym zabójcą mojego syna.
Oliwier też nigdy nie wyglądał jak chore dziecko, tylko te włoski i brzuszek... Widziałam, że nie ma włosów, ale był niemowlakiem… On też nie był świadomy, nie mówił: "mamusiu, ja umrę". On bardzo walczył do końca.
Pani też walczyła o zdrowie i życie syna i to przez wiele miesięcy, samotnie, w obcym kraju.
Chyba do końca nie wierzyłam, że Oliwier umrze. To trochę życie jak w Matrixie. Człowiek niby wie, że jest rak, ale ciągle walczy, blokuje te myśli. Mówi sobie, że wszystko będzie dobrze.
Byłam tak zafiksowana, że będę walczyć do końca, że nie dopuszczałam myśli, że jest ten rak.
Starała się pani normalnie żyć z diagnozą, nawet w Izraelu? W jednym z wywiadów powiedziała pani, że chciała, by syn na chwilę przed śmiercią spróbował pierwszych w życiu lodów.
Chciałam, żeby Oliwier normalnie żył, funkcjonował. To, co działo się obok nas, dawało mi siłę. Cały czas była nadzieja, że wygramy.
Miała pani świadomość, że to ostatnie wasze dni?
Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Tak naprawdę dopiero w sobotę, kiedy on zaczął się źle czuć, poczułam, że coś złego może się wydarzyć.
Walka była zacięta i wykańczająca. Nie było mi łatwo. Próbowałam walczyć, jak tylko mogłam. Bardziej żyłam nadzieją. Wydawało mi się, że jakoś dam radę, że wszystko się poukłada.
Były momenty zwątpienia?
Starałam się jakoś funkcjonować, mimo że przeciwnik był bardzo groźny. Nie miałam momentów zwątpienia, musiałam walczyć dla Oliwiera. Musiałam być silna dla mojego dziecka.
Momentami miałam dosyć tej całej otoczki, tego hejtu. Sprawa była medialna, medialni rodzice. To było bardzo, bardzo trudne. Nie było łatwo się z tym pogodzić.
Pamięta pani ten dzień?
To bardzo trudny moment, kiedy przypominam sobie obrazki z tego wieczoru. Oliwier odchodził na moich oczach. Tego nie da się zapomnieć, ale chyba muszę mniej o tym mówić. Bo im więcej o tym mówię, tym później jest mi ciężej. Choć w moim sercu jest Oliwier i chcę, by pamięć po nim nie zaginęła. Ale nie jest to proste.
Czego pani wtedy potrzebowała?
Ciszy. Później wiedziałam, że jeśli nie wrócę do normalności, to upadnę.
Co teraz daje pani siłę?
Praca, normalne funkcjonowanie.
Jest ktoś, na kogo szczególnie może pani liczyć?
Przyjaciele, rodzina – oni są dla mnie najważniejsi. I oni dają mi siłę do życia.
Jest pani w terapii?
Tak, myślę, że gdyby nie terapia i poczucie, że jest ktoś, kto nade mną czuwa, to byłoby ze mną bardzo ciężko. Wiem, że przede mną długa droga, żeby to wszystko wyprostować. Daję sobie na to czas.
Formą terapii jest także to, że ja ciągle coś robię. Rzadko jestem sama. A później po pracy jestem tak zmęczona, że po prostu idę spać. Tak to wszystko zorganizowałam, żeby nie mieć czasu myśleć. Gdyby było inaczej, to mogłoby być ciężko.
Mówiąc, że ktoś nad panią czuwa, myślała pani o synku?
Myślę, że głównie mój synek daje mi tę siłę. Wierzę w to, że on czuwa nade mną i nad wszystkim, co dzieje się w moim życiu. Wszystko, co się dzieje, zawdzięczam jemu. Gdyby nie on, to mogłoby być bardzo ciężko.
Jak poradzić sobie z pustką?
To było bardzo trudne. Musiałam wszystko spakować i przywieźć do Polski. To były najgorsze chwile, czekała mnie cała papierologia. Wiedziałam już, że Oliwiera nie ma. Kiedy przypominam sobie te chwile, jak musiałam się zebrać, spiąć i zorganizować wszystko, to mam poczucie, jakby to było działanie w amoku.
Człowiek najpierw robi wszystko, co musi, ale tak naprawdę nie zdaje sobie sprawy z tego wszystkiego. Najpierw jest szok, później pojawiają się kolejne etapy żałoby.
Dopiero później dochodzi do człowieka, co tak naprawdę się wydarzyło?
Tak, na początku człowiek nie ma pojęcia, do czego doszło. Mechanicznie wykonuje się wszystkie te czynności. Po pogrzebie to wszystko zaczyna do człowieka dochodzić. I patrzy się na to z perspektywy czasu i myśli: jego już nie ma, nie będzie. I co ja teraz mam ze sobą zrobić?
Wszystko traci sens. Człowiek próbuje żyć, ale tak naprawdę ma już wszystko gdzieś. Ciężko jest wszystko poukładać, ciężko jest dalej iść. Tylko ten, kto doświadczył śmierci dziecka, jest mnie w stanie zrozumieć.
W jednym z wywiadów opowiedziała pani, że stała się dużo silniejsza i oswoiła się ze śmiercią.
Myślę, że jak rodzic widzi śmierć dziecka, to już nic gorszego mu się w życiu nie wydarzy. Tak mi się wydaje. Widzę, że ludzi spotykają wielkie tragedie i oni też muszą się z tym mierzyć. Człowiek stwarza pozory, że jest silny, że jest okej, ale chwilami się upada. Pokazuję silną Magdę, która chce kroczyć i walczyć o siebie.
Wiele osób pisze mi, że widzi we mnie bohaterkę. Ale ja nie widzę nic spektakularnego w tym, co robię. Mam teraz w sobie taką skromność i pokorę. Nie mam potrzeby, żeby każdy bił mi brawo, mówił: "super Madziu, dobrze robisz".
Nie mam takiej potrzeby, bo nie robię tego dla poklasku, ale po to, by pomóc ludziom w podobnej sytuacji. Jest mały odsetek osób, którym nie podoba się, co robię.
Ale pani to nie dotyka?
Czasami dotyka, wiadomo, że nie jestem ze stali. W sercu przeżywam pewne rzeczy. Żałoba jest tak nieprzewidywalna, że my tak naprawdę nie wiemy, co wydarzy się jutro. To jest tak trudny czas, że człowiek nie wie, czy następnego dnia wstanie z łóżka.
Śni się pani czasami syn?
Tak, teraz trochę mniej. Może dlatego, że jestem bardzo zmęczona i dużo pracuję. To są dobre sny, bardzo dobre. Jestem wdzięczna Oliwierkowi za wszystko, co dla mnie robi. Ten rok, który przeżyłam z Oliwierem, był najpiękniejszym, jakiego dotychczas doświadczyłam.