8,8 proc. – tylu wyborców oficjalnie poszło do urn w czasie sobotnich wyborów parlamentarnych w Tunezji. Ale nieoficjalnie mogło być ich jeszcze mniej. – Słychać, że nawet 2 proc. – mówi naTemat Tunezyjczyk, mieszkający w Polsce. Tak turystyczny raj, od którego przed laty rozpoczęła się Arabska Wiosna, mógł pobić rekord świata w najniższej frekwencji wyborczej. Same wybory też uznano za kuriozalne.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Główne opozycyjne partie zbojkotowały sobotnie wybory w Tunezji
Tunezyjczycy też pokazali, co o nich myślą. Do urn poszło zaledwie 9 proc. wyborców
Czy to rekord świata?
Niejeden turysta, który jedzie do Tunezji na urlop i smaży się pod palmami, pewnie nie ma pojęcia, co tak naprawdę dzieje się w tym kraju. I być może w ogóle go to nie obchodzi. Może jednak pamięta Arabską Wiosnę, gdy 17 grudnia 2010 roku właśnie w Tunezji, w proteście przeciwko beznadziei życia i braku jakichkolwiek perspektyw, podpalił się bezrobotny sprzedawca uliczny, rozpoczynając rewolucyjną lawinę, która rozlała się na inne kraje. Wtedy Tunezja była wzorem.
– Turyści nie muszą znać sytuacji. Przed rewolucją też była dyktatura i Tunezja też była turystycznym rajem. Turystyka i hotele to po prostu inny świat. Turysta może ewentualnie zaobserwować, że na każdym kroku jest dużo policji i usłyszy, że to z powodu bezpieczeństwa. Ale oprócz tego nic więcej nie widzi – przyznaje w rozmowie z naTemat Tunezyjczyk, mieszkający w Polsce.
Dziś sytuacja jest jednak gorsza. Od 25 lipca 2021 roku ten turystyczny raj pogrążył się w kolejnej dyktaturze, a prezydent Kais Saied krok po kroku zapewnił sobie pełnię władzy. Najpierw zawiesił działania parlamentu i zdymisjonował premiera. Potem rozwiązał Najwyższą Radę Sądowniczą i zmienił konstytucję, która ograniczyła działalność partii politycznych i wzmocniła go jeszcze bardziej. Ostatnio nominował też sędziów do komisji wyborczej.
– To najgorsze zło, które spotkało Tunezję. Od ponad roku kraj jest w stanie puczu. Saied zaprowadził dyktaturę. Sprawuje władzę bezwzględną. Chociaż był wybrany demokratycznie dzięki rewolucji i konstytucji, którą wyrzucił do kosza i napisał własną na kolanie. Obie dyktatury sprzed rewolucji to, w porównaniu z obecną, władza lightowa. Ludzie demonstrowali, prezydent miał jakichś doradców, wyróżnialiśmy się wśród dyktatur w regionie. Ale obecny prezydent ma władzę absolutną – podkreśla.
Frekwencja mniej niż 9 proc.
To Saied ogłosił przedterminowe wybory parlamentarne, a Tunezyjczycy wymierzyli mu siarczysty, symboliczny policzek. Po sobotnim głosowaniu mówi o nich cały świat.
"Początkujący dyktator Tunezji Kais Saied zwołał wybory parlamentarne, w których wzięło udział żałosne 8,8 proc. uprawnionych do głosowania. Brawo Tunezyjczycy" – skomentował Daniel Pipes, amerykański historyk i komentator polityczny.
Wielu z niedowierzaniem przecierało oczy, gdy w czasie weekendu pojawiły się dane dotyczące frekwencji. Niektórzy grzmieli w komentarzach, że Tunezja pobiła frekwencyjnyrekord świata, który wcześniej należał do Haiti (18 proc.).
Tak czy inaczej, 8,8 proc. to najniższy wynik w historii tego kraju i na pewno jeden z najniższych na świecie.
Podział frekwencji na płeć wyglądał zaś następująco:
mężczyźni – 11,8 proc.
kobiety – 5,9 proc.
– Jeśli można wierzyć, że to 8,8 proc. Bo mówi się o 2 proc. Trudno wierzyć sędziom nominowanym przez prezydenta. Ale jeśli przyjmiemy, że to jest 8,8 proc., to znaczy, że ewidentnie 92 proc. narodu go nie chce. Ja nie pamiętam, żeby gdziekolwiek na świecie była taka frekwencja wyborcza – mówi Tunezyjczyk.
Dlaczego Tunezyjczycy nie chcieli głosować
Wybory w Tunezji obserwowało sporo korespondentów zagranicznych mediów. Stąd wiemy, że lokale wyborcze świeciły pustkami. A wielu mieszkańców pytanych na ulicach zapowiadało, że nie weźmie udziału w głosowaniu.
– Nie ma w nich wiarygodności ani przejrzystości. Mój udział normalizowałby nielegalną i niedemokratyczną sytuację. Jaki jest sens wybierania posłów, którzy nie mogą ani podejmować własnych decyzji, ani mieć uprawnień do rozliczania prezydenta i członków rządu? – mówili rozmówcy Deutsche Welle.
"Wygląda na to, że większość Tunezyjczyków głosowała nogami w niemym proteście przeciwko przedterminowym wyborom w Tunezji zgodnie z nowymi przepisami prezydenta" – komentowali inni.
Mniej niż 10 proc. na wielu zrobiło wrażenie.
– To farsa, pseudowybory. One są śmieszne. Wynik jest taki, że prawie nikogo na nich nie było. Nie chodzi tylko o frekwencję, ale w ogóle problemem było zebranie ludzi, którzy chcieliby kandydować. W siedmiu okręgach nie było żadnego kandydata. A w wielu zgłosił się tylko jeden kandydat – mówi Tunezyjczyk.
Bojkot wyborów i obserwatorzy z Rosji
Wybory zostały zbojkotowane przez większość partii, które teraz domagają się ustąpienia prezydenta, grzmiąc, że taka frekwencja to dowód, że nie ma legitymacji, by rządzić. – To, co się wydarzyło, to trzęsienie ziemi. Od tego momentu uważamy Saieda za nieprawowitego prezydenta i żądamy jego rezygnacji – ogłosił lider koalicji partii opozycyjnych.
W dużym skrócie opozycja zarzuca mu cofnięcie kraju z demokratycznej drogi, która rozpoczęła się w 2011 roku. On wszystkiemu zaprzecza.
"64-letni Saied mówi, że takie uprawnienia były potrzebne, aby przerwać cykl politycznego paraliżu i rozkładu gospodarczego" – analizuje BBC. Pisze, że jego zwolennicy też twierdzą, że ten naród Afryki Północnej potrzebuje silnego przywódcy, który poradziłby sobie z korupcją i innymi poważnymi problemami, które utrudniają rozwój kraju.
Tu przedziwna ciekawostka – wybory w Tunezji kontrolowali obserwatorzy z... Rosji, którzy swoją obecnością wywołali nie mniejszy szok.
"Oficjalna delegacja obserwatorów z Rosji właśnie dotarła do Media Center przed konferencją prasową ISIE o godzinie 16:00. Po raz pierwszy rosyjska delegacja obserwuje wybory w Tunezji" – informowała dziennikarka "The Nation" w Tunezji.
Inni pokazywali, jak chodzą po ulicach.
– Czytałem, że oni również byli zdziwieni, dlaczego była tak niska frekwencja – mówi nasz rozmówca.
Kim jest prezydent Saied
Prezydentem jest od 2019 roku. Ma 64 lata
– Doprowadził Tunezję do takiego stanu, że aż szkoda. To nie ma nic wspólnego z Tunezją. Ona jest inna, nie zasłużyła sobie na coś takiego. To kraj przyjazny, otwarty, blisko Europy, który chce wolności i rozwoju. Tunezja, która robiła Arabską Wiosnę, to są Tunezyjczycy. Ta, która jest teraz, jest sztucznie utrzymywana przez nie wiadomo kogo. Bo obecny prezydent w sensie politycznym i historycznym jest tak naprawdę nikim – ocenia nasz rozmówca.
Jak mówi, prezydent wziął się znikąd: – Wykreowały go media. Ani przed rewolucją, ani w jej w trakcie nie był znany. Przedstawia się jako profesor prawa, ale nie ma nawet doktoratu. Wykładał prawo konstytucyjne na uniwersytecie. Był bardzo obecny w mediach jako ekspert od prawa konstytucyjnego. Tylko dzięki temu media wykreowały go z niczego.
Wikipedia podaje, że zasiadał w grupie ekspertów, przygotowujących projekt tunezyjskiej konstytucji z 2014 roku. W lipcu tego roku sam ogłosił referendum konstytucyjne i doprowadził do zmian. Wywołało to oburzenie opozycji, które twierdziła, że wynik referendum, był sfałszowany.
"Fiasko Arabskiej Wiosny? Prezydent Tunezji sam pisze konstytucję, ludzie nie wierzą w demokrację" – komentowała w Polsce "Krytyka Polityczna". Wielu zastanawiało się, co się stało z Tunezją.
Co się stało z Tunezją Arabskiej Wiosny?
Co się zatem stało z tą prawdziwą Tunezją z czasów rewolucji? Dlaczego dopuściła go do władzy?
Nasz rozmówca mówi o wielu czynnikach, ale dwa wydają się najważniejsze.
Pierwszy to gospodarka: – Ludzie już nie myślą o wolności, o demokracji, tylko o codziennych problemach. Nie mieli cierpliwości do tego, że zmiany po rewolucji to był proces, który trwa i z dnia na dzień nie będzie lepiej. Wtedy pojawił się prezydent, który wykorzystał sytuację.
Drugi te antyrewolucyjna retoryka: – Podsycały ją media. A w Tunezji na ludzi wyjątkowo działa telewizja. Od rewolucji obserwuję, że przez tyle lat od 2011 roku, bez względu na to, jaka była władza, media cały czas hejtują to, co jest związane z rewolucją. To ewidentna manipulacja. Przez powtarzanie tego samego w mediach, naiwni ludzie to kupili.
Jak dziś sami Tunezyjczycy odbierają tak niską frekwencję?
– Większość ludzi nawet nie ma takich informacji. Do tego stopnia się tym nie interesują. To zły znak. To jest nienormalne. Tak zdominowały ich problemy życia codziennego. A sytuacja jest trudna. Po raz pierwszy w Tunezji brakuje podstawowych rzeczy. Nigdy nie było tak, żeby czegoś brakowało. Dziś w Tunezji nie ma mleka, kawy, cukru, brakowało benzyny. Aż wstyd. To kraj, który ma wszystko, wszystko tu rośnie. Ale, niestety, jest źle zagospodarowany – mówi nasz rozmówca.
O prezydencie słychać, że lekceważy i rolnictwo, i inne gałęzie gospodarki. W kraju nie ma inwestycji. Nie ma pomysłów. – Nic nie proponuje. Uprawia populizm. Powtarza non stop: Oni ukradli. Nie mówi kto. To niestety działa na ludzi. Używa takich haseł, ale o gospodarce nie ma mowy. Biznesmeni są w strachu. Parlamentarzyści albo uciekli, albo są w więzieniu, albo nie mogą wyjechać z kraju – podkreśla nasz rozmówca.
Pytanie, co dalej. I do czego opór Saieda doprowadzi. – Mam nadzieję, że wkrótce wszystko zmieni się na lepsze. Jeszcze tak jednak nie było, że ktoś w Tunezji odszedł dobrowolnie. Ale presja musi być duża – puentuje.