"Babilon" zaczyna się obiecującą wiele orgastyczną sceną, jednak to czcza obietnica. Seans najnowszego filmu Damiena Chazelle'a dostarcza bowiem przyjemności, ale nie kończy się satysfakcją. Nawet Margot Robbie i Brad Pitt nie uchronili go przed upadkiem.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Babilon" to najnowszy film Damiena Chazelle'a, reżysera takich filmów, jak "Whiplash" czy "La La Land"
Dramat otrzymał już Złotego Globa za Najlepszą muzykę i jest typowany do bycia jednym z kandydatów do tegorocznych Oscarów
W filmie m.in. wystąpili: Margot Robbie, Brad Pitt, Diego Calva, Samara Weaving oraz Olivia Wilde
Damien Chazelle – specjalista od show-biznesu
Damien Chazelle lubi pochylać się nad bezwzględnością branży artystycznej i rozrywkowej. W "Whiplashu" sportretował psychopatycznego nauczyciela gry na perkusji, w "La La Land" przyglądał się zmaganiom początkującej aktorki i próbującego się wybić muzyka jazzowego, a w serialu "The Eddy" opowiedział o powiązaniach światka artystycznego z półświatkiem.
"Babilonowi" najbliżej do "La La Land", gdyż Chazelle powraca do Hollywood, ale tym razem cofa się w czasie naprawdę. Podczas gdy musical z Emmą Stone i Ryanem Goslingiem jedynie nawiązywał do kina z dawnych lat, najnowszy film reżysera przenosi nas do ery przełomu dźwiękowego, który zapoczątkował zupełnie nowy rozdział w kinematografii, ale i stanowił nie lada wyzwanie dla osób pracujących w przemyśle filmowym.
W filmie nie ma właściwie jednego protagonisty, a widzowie śledzą splecione ze sobą losy paru bohaterów, którzy na różne sposoby starają się przetrwać w bezwzględnej i zdegenerowanej fabryce snów.
"Babilon" – orgiastyczne obrazy i... to wszystko
Chazelle już wcześniej udowodnił, że ma dobre oko, ale postanowił o tym przypomnieć. Już wspomniana wyżej rozpoczynająca film scena gigantycznej imprezy w stylu "Wielkiego Gatsby'ego" (tyle, że bardziej niegrzecznej) Baza Luhrmanna to prawdziwa orgia dla wzroku i słuchu.
"Babilon" pod względem technicznym i wizualnym to pięknie zrealizowany film, z szerokimi kadrami z doskonale dobrany do okoliczności oświetleniem oraz muzyką, która (słusznie) została już nagrodzona Złotym Globem. Dbałość o najmniejsze detale widać w każdej minucie trwającego ponad trzy godziny widowiska.
Ta laurka dla kina (i jednocześnie krytyka przemysłu filmowego) jest jednak niestety pusta w środku. By ją zapełnić, reżyser chwyta się epatowania golizną, wymiocinami, ekskrementami oraz poczuciem humoru zbyt wiele razy zbliżającym się do slapsticku.
W planach Chazella'a zdecydowanie było zrobione własnej i bardziej intensywnej "Deszczowej piosenki" (momentami można się zastanowić, czy te inspiracja i nawiązania to jeszcze postmodernizm, czy już zwykła kopia), ale "Babilon" to tylko powidok po klasycznym dziele Stanleya Donena i Gene'a Kelly'ego, któremu brakuje krwi i kości oryginału.
Jednym z największych problemów "Babilonu" są przesadnie archetypowe ścieżki bohaterów. Doskonale wiemy, że Nellie (Robbie) oraz Jack (Pitt) przez swoje chorobliwe pragnienie blichtru i sławy zmierzają ku samozagładzie, więc gdy ta w końcu następuje, zamiast rozpaczać, ziewamy.
Margot Robbie z jednej strony jest zjawiskowa i kradnie każdą scenę, a z drugiej ponownie wciela się w Harley Quinn, czyli robi rozróbę, strojąc podobne minki i wybuchając dramatycznym śmiechem. Czy dopadł ją syndrom Jacka Sparrowa i tak jak Johnny Depp w każdym filmie po "Piratach z Karaibów" będzie odtwarzać tę samą rolę? Zaczyna to wyglądać niebezpiecznie podobnie.
Głęboko rozczarowuje też postać Brada Pitta. Aktor być może nie schodzi poniżej swoich umiejętności, ale napisany dla niego bohater to najbardziej bezbarwna karykatura gwiazdora filmowego w historii.
Trudno sympatyzować nawet z Manuelem (Diego Calva), który pomimo grania zgodnie z zasadami obowiązującymi w branży, nie sprzedaje swojej duszy diabłu. Kiedy jednak jego hollywoodzki sen zamienia się ostatecznie w koszmar, nie można być mniej zaskoczonym.
Chazelle chciał być jak Quentin Tarantino?
Niemal cztery lata temu na duże ekrany trafiło "Pewnego razu... w Hollywood"Quentina Tarantino, będące listem miłosnym kultowego reżysera do kina, w którym bawił się filmowymi tropami z charakterystyczną dla siebie gracją.
Chazelle'owi tego wyczucia zabrakło i zamiast dowieźć z tej sentymentalnej podróży nową jakość, powrócił z banalną błyskotką, która być może połechta nostalgiczne struny i zachwyci przepychem, ale nic więcej. No cóż, nie każdy może być Quentinem.
Jestem psycholożką, a obecnie również studentką kulturoznawstwa. Pisanie towarzyszyło mi od zawsze w różnych formach, ale dopiero kilka lat temu podjęłam decyzję, by związać się z nim zawodowo. Zajmowałam się copywritingiem, ale największą frajdę zawsze sprawiało mi pisanie o kulturze. Interesuje się głównie literaturą i kinem we wszystkich ich odmianach – nie lubię podziału na niskie i wysokie, tylko na dobre i złe. Mój gust obejmuje zarówno Bergmana, jak i kiczowate filmy klasy B. Po godzinach piszę artykuły naukowe o horrorach, które czasem nawet ktoś czyta.