"Pewnego razu... w Hollywood" jest najsłabszym filmem w dorobku Quentina Tarantino, ale i tak lepszym niż większość produkcji z tytułowej Fabryki Snów. To też najbardziej lekkie i zabawne dzieło reżysera. Dla wielu fanów jego twórczości może okazać się jednak sporym rozczarowaniem.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
1969 był rokiem szczególnym w historii USA. Subkultura "dzieci kwiatów" szczytując wydała na świat legendarny festiwal Woodstock, ale i Rodzinę Mansona, która zakończyła pewną epokę w Hollywood. To właśnie w tym okresie akcję swojego dziewiątego filmu osadził Quentin Tarantino. Doskonale uchwycił realia sprzed pół wieku, ale hollywodzkiemu kolażowi zabrakło spoiwa w postaci konkretnej fabuły.
Tarantino podrabia Tarantino
Każdy słyszał o "dokonaniach" Charlesa Mansona i mniej więcej zna styl Tarantino. "Pewnego razu... w Hollywood" nie jest jednak krwawą rzezią à la "Kill Bill", na którą pewnie wielu liczyło. Generalnie przez większość czasu jest filmem mało "tarantinowskim", a o tym, że mamy do czynienia z charakterystycznym reżyserem, przypominają nam... kobiece stopy. Fetyszyzujących ujęć jest tu przesadnie dużo.
Sekta pojawia się w filmie, ale przez większość czasu służy za niepokojące tło (historię Rodziny Mansona opisałem w tym artykule). Podobnie jest z przewijającym się na dalszym planie Romanem Polańskim granym przez Rafała Zawieruchę. Polak dostał łącznie jakąś minutę czasu ekranowego i wypowiada jedno zdanie (i to do psa). Ale to i tak wielki sukces, bo ilu naszych aktorów może się pochwalić jakąkolwiek rolą u Tarantino?
Ma to sens, bo Polański był w tamtym czasie na topie, a takie osoby są niedostępne nawet nawet dla innych gwiazd. Tak jest z Rickiem Daltonem - aktorem i sąsiadem reżysera "Dziecka Rosemery" oraz jego żony Sharon Tate. Postać grana przez Leonardo DiCaprio jest zmyślona, podobnie jak i jego kaskader Cliff Booth z twarzą Brada Pitta. Tarantino wymyślił sobie nieoczywisty zabieg, że to z ich perspektywy opowie pewną historię.
Doskonały duet DiCaprio-Pitt
Tarantino zabiera nas na wycieczkę do krainy, która go ukształtowała i filmów, na których się wychował. I nie odkrywa przy tym Ameryki. Śledzimy zmagania sfrustrowanego i zgorzkniałego Ricka Daltona ze zmianami w Hollywood oraz rolami w znienawidzonych przez niego, a tak kochanych przez Tarantino westernach (już sam tytuł to pokazuje). Wszelkie fikcyjne sceny są zrobione profesjonalnie i zupełnie na poważnie, ale podsycone pastiszem i zabawną konwencją.
Nawet osoba, którą odstrasza filmowy Dziki Zachód, ogląda to z zapartym tchem. Wszystko to za sprawą doskonałego Leonardo DiCaprio, który udowodnił, że zasługuje na jeszcze jednego Oscara. I myślę, że spokojnie może zacząć szyć garnitur i przygotowywać przemówienie na przyszłoroczną galę.
Mnie osobiście kupił scenami... płaczu. W filmach zwracam uwagę na to, że aktorzy nie ronią już łez na zawołanie. W dramatycznych momentach jest cięcie na to, by ktoś z ekipy wpuścił krople, które w następnym ujęciu nienaturalnie spływają po policzkach. Tutaj widać, że DiCaprio naprawdę się wzrusza i ma zaczerwione, szklane oczy. To szczegół, który podkreśla cały jego warsztat.
"Pewnego razu..." nie należy tylko do niego. Druga połowa ekranowego duetu też wspina się na wyżyny aktorstwa. Cliff Booth uprawia zawód zupełnie niedoceniany przez branżę i widzów. Po tak wspaniałej kreacji Brada Pitta już chyba nikt nie powie złego słowa o kaskaderach.
Pitta widzimy pędzącego cadillakiem, bijącego się z Brucem Lee, czy łapiącego fazę po zapaleniu papierosa z kwasem. Jest maksymalnie wyluzowanym twardzielem, z zadziornym uśmiechem i bezbłędną stylówką. Trudno od niego oderwać wzrok - bez względu na płeć czy orientację. Jedni chcieliby z nim być, drudzy chcieliby nim być.
Pocztówki z Hollywood
"Pewnego razu..." jest zlepkiem wielu nierównych i słabo powiązanych ze sobą scen hołdujących Fabryce Snów. Mamy udane epizody westernowe, ale też przeciągane fragmenty, jak np. urywek życia wschodzącej gwiazdy - Sharon Tate. Tarantino chciał pokłonić się przed naiwnymi, młodymi aktorkami, ale nie wykorzystał potencjału i dramatyzmu postaci granej przez Margot Robbie. Jest nijaka.
Tempo filmu jest niespieszne, a brutalnych scen prawie nie uświadczymy. To z pewnością odzwierciedla dojrzałość reżysera. Zrozumiał, że wyczerpał już formułę eksploatacji hollywoodzkiej popkultury i obrał inny kierunek. Niekoniecznie przypadnie to do gustu fanom jego starych filmów (widziałem, że sporo osób w kinie wierciło się w fotelach i patrzyło na zegarki), ale cierpliwość popłaca.
Finał przychodzi nagle i niespodziewanie i jest dziką jazdą bez trzymanki. Szok jest spotęgowany... wyrwą w scenariuszu. W filmie zabrakło konkretnej historii, która spaja i pcha całość do przodu. Jak na ponad dwuipółgodzinny film to duże uchybienie, które da się odczuć w fotelu. Niestety mistrz wciągających i pozornie chaotycznych opowieści pod tym kątem się nie popisał. A może właśnie taki był jego zamiar? Tragedii w domu Polańskiego też nikt się nie spodziewał.
"Pewnego razu... w Hollywood" jest majstersztykiem pod względem warsztatowym i technicznym. Obsada budzi podziw, komediowych dialogów jest zatrzęsienie, ścieżka dźwiękowa wpada w ucho, a stroje i scenografia cieszą oko. Po rozłożeniu na czynniki pierwsze - to film bez wad, ale patrząc na całość - nie porywa.
Czas autorskiego kina Tarantino dobiega końca, ale reżyser wie jak zejść ze sceny niepokonanym. Już wcześniej zapowiadał, że "Pewnego razu... w Hollywood" jest przedostatnim filmem w jego karierze, a postać Ricka Daltona tylko utwierdza nas w tym przekonaniu.