
Tarantino podrabia Tarantino
Każdy słyszał o "dokonaniach" Charlesa Mansona i mniej więcej zna styl Tarantino. "Pewnego razu... w Hollywood" nie jest jednak krwawą rzezią à la "Kill Bill", na którą pewnie wielu liczyło. Generalnie przez większość czasu jest filmem mało "tarantinowskim", a o tym, że mamy do czynienia z charakterystycznym reżyserem, przypominają nam... kobiece stopy. Fetyszyzujących ujęć jest tu przesadnie dużo.
Tarantino zabiera nas na wycieczkę do krainy, która go ukształtowała i filmów, na których się wychował. I nie odkrywa przy tym Ameryki. Śledzimy zmagania sfrustrowanego i zgorzkniałego Ricka Daltona ze zmianami w Hollywood oraz rolami w znienawidzonych przez niego, a tak kochanych przez Tarantino westernach (już sam tytuł to pokazuje). Wszelkie fikcyjne sceny są zrobione profesjonalnie i zupełnie na poważnie, ale podsycone pastiszem i zabawną konwencją.
"Pewnego razu..." jest zlepkiem wielu nierównych i słabo powiązanych ze sobą scen hołdujących Fabryce Snów. Mamy udane epizody westernowe, ale też przeciągane fragmenty, jak np. urywek życia wschodzącej gwiazdy - Sharon Tate. Tarantino chciał pokłonić się przed naiwnymi, młodymi aktorkami, ale nie wykorzystał potencjału i dramatyzmu postaci granej przez Margot Robbie. Jest nijaka.