Jeżeli w twoich żyłach płynie wysokooktanowa benzyna i kochasz obłędnie szybkie jednoślady, zapraszam na wspólny wypad na Grande Prémio Tissot de Portugal. Interesuje cię, jak wyglądają zmagania zawodników startujących w najmocniejszej klasie motocyklowych mistrzostw świata? Przyjrzymy się im nie tylko z trybun, lecz i od kuchni, wślizgując się zarówno na aleję serwisową, jak i do pewnego tajemniczego, pilnie strzeżonego pomieszczenia, w którym dokonywane są bardzo, ale to bardzo precyzyjne pomiary czasu.
Reklama.
Reklama.
Tor wyścigowy Autódromo Internacional do Algarve w Portimão: długa na 4,6 kilometra i szeroka na 18 metrów nić krętego asfaltu. Siedzę właśnie przy mierzącej 970 metrów prostej, a przed moimi oczami przemykają motocykliści osiągający tutaj – uwaga – ponad 350 kilometrów na godzinę.
Z mojej perspektywy najważniejszymi elementami ekwipunku są okulary przeciwsłoneczne i krem z filtrem (tak, to dopiero końcówka marca, lecz mówimy przecież o południu Portugalii) oraz zatyczki do uszu (każda z przejeżdżających maszyn generuje 140 decybeli, czyli więcej, niż wynosi próg bólu ludzkiego narządu słuchu).
Natomiast dla każdego ze startujących tutaj zawodników najistotniejsze są: jego ekstremalna maszyna – w najmocniejszej (tzw. królewskiej) klasie wyścigów MotoGP wyposażona w dwustupięćdziesięciokonny silnik o pojemności jednego litra – oraz... skomplikowana elektronika, która pozwala mierzyć czas przejazdów z obłędną wręcz precyzją.
Obłędną, czyli jaką? Tutaj obliczenia dokonywane są z dokładnością do trzech miejsc po przecinku, tak więc mówimy o świecie, w którym mrugnięcie okiem wydaje się naprawdę długą czynnością – przecież o zwycięstwie lub porażce może zadecydować zaledwie dziesięciotysięczna sekundy.
Centrum zarządzania wszechświatem
– Spotykamy się w bardzo ważnym momencie. Przecież tegoroczne Grand Prix Portugalii jest pierwszym od siedemnastu lat otwarciem sezonu motocyklowych mistrzostw świata, które odbywa się na naszym kontynencie; od roku 2006 miejscem wszystkich inauguracji był Katar. Tak więc pojawia się dodatkowa presja, ale spokojnie: w tej branży nie znajdziesz ludzi przypadkowych. Wiesz, tutaj musisz być odporny na stres, opanowany i wielozadaniowy jak kontroler ruchu lotniczego. Na ile pomyłek możesz sobie pozwolić? Na tyle, co saper: zero – wyjaśnia mi Daniel, członek kilkunastoosobowej ekipy, która pracuje w jednym z pomieszczeń skrywających się w czeluściach głównego budynku Autódromo Internacional do Algarve.
Po przedarciu się przez kilka kordonów ochrony i przemierzeniu labiryntu korytarzy dotarłem właśnie do miejsca wypełnionego ultrawydajnymi komputerami, które przetwarzają gigantyczne ilości danych dotyczących tego, co dzieje się właśnie na torze.
Współdziałają m.in. z zaawansowanymi transponderami, które wbudowano w każdy startujący tutaj motocykl (te miniaturowe urządzenia komunikują się zarówno z czujnikami rozstawionymi na całej trasie wyścigu, jak i, ze względów bezpieczeństwa, z aleją serwisową), a także hurtowymi wręcz ilościami anten, kamer wideo i aparatów fotograficznych, umożliwiających bardzo precyzyjne zarejestrowanie finiszu.
Co istotne, najważniejsze urządzenia – na wypadek jakiejkolwiek awarii, czyli tzw. złośliwości rzeczy martwych – są zdublowane. Co jeszcze istotniejsze, tej złożonej maszynerii nie ufa się bezkrytycznie.
Najnowocześniejsze technologie? Owszem. Jednak tutaj wciąż bardzo ważny jest element ludzki, rozumiany jako sztab świetnie wyszkolonych profesjonalistów, którzy na bieżąco analizują dane przesyłane przez zmyślną elektronikę.
W ten sposób generuje się rozmaite informacje (dotyczą nie tylko pozycji poszczególnych zawodników, lecz także czasów okrążeń i prędkości osiąganych w różnych punktach toru), które udostępniane są automatycznie zespołom wyścigowym i kibicom – zarówno tym zgromadzonym na trybunach, jak i przed telewizorami.
Obowiązki owej ekipy nie kończą się wraz z zakończeniem zmagań sportowców; wówczas zaczyna się bowiem pracochłonny proces udostępniania pełnego pakietu statystyk wyścigu, a także pakowanie na ciężarówki sprzętu, który przewożony jest na kolejny tor goszczący MotoGP.
Fascynująca podróż w czasie
Wszystko zaczęło się od niewielkiego zakładu zegarmistrzowskiego, założonego 170 lat temu w szwajcarskim Le Locle przez Charlesa-Féliciena Tissota oraz jego syna Charlesa-Émile'a.
Produkty tej rodzinnej manufaktury niemal z miejsca zaczęły zdobywać nie tylko laury podczas najważniejszych konkursów branżowych, lecz także rozkochiwać w sobie wymagającą klientelę z różnych zakątków świata.
Przepis na sukces wg panów Tissotów? Od początku chodziło o tworzenie konstrukcji nie tylko pięknych, lecz także precyzyjnych i niezawodnych – nawet wówczas, gdy użytkownik byłby człowiekiem bardzo aktywnym, żyjącym naprawdę intensywnie.
W ten sposób narodził się m.in. pierwszy zegarek z dwiema strefami czasowymi (mowa o modelu kieszonkowym, który zaprezentowano już w roku 1853, tuż po powstaniu manufaktury), a także debiutujący 1930 r. Tissot Antimagnétique, czyli pierwszy w historii zegarek odporny, jak wskazuje nazwa, na działanie pola magnetycznego.
To właśnie tego rodzaju konstrukcje w sposób naturalny, krok po kroku, przybliżały firmę z Le Locle do świata sportu. W efekcie rozpoczął się związek trwający po dziś dzień.
Od zawodów koszykarskich rozgrywanych w ramach międzynarodowej federacji FIBA (na czele z, a jakże!, ligą NBA), poprzez kolarskie wyścigi Tour de France i La Vuelta a España, aż po motocyklowe mistrzostwa świata – wszędzie tam oficjalnym chronometrażystą jest właśnie Tissot...
... czyli szwajcarska marka, która – sięgając po doświadczenie zbierane już od siedemnastu dekad – z jednej strony gwarantuje ekstremalnie dokładne pomiary czasu w trakcie zawodów; natomiast z drugiej: tworzy coraz lepsze zegarki dedykowane osobom rozkochanym w sporcie – niezależnie od tego, czy mowa o jego uprawianiu, czy też o kibicowaniu swoim idolom.
Świetnym przykładem może być tutaj nowa, dedykowana fanom wyścigów motocyklowych rodzina Tissot T-Race, w skład której wchodzi m.in. limitowany do ośmiu tysięcy sztuk model T-Race MotoGP Chronograph 2023.
Ostry finisz
Naszpikowana emocjami wizyta w Portimão dobiega końca. Mogłem nie tylko odwiedzić pomieszczenie, w którym dokonuje się pomiarów czasu i zedrzeć gardło na trybunach.
Zajrzałem również do boksów, w których ekipy mechaników przygotowują motocykle do startów, no i przejechałem ów słynny tor (nie na jednośladzie, lecz znacznie wygodniej, w kabinie BMW M5).
Zobaczyłem też na żywo gwiazdy startujące w Grande Prémio Tissot de Portugal, włączając w to postaci tej miary, co Enea Bastianini, który od pewnego czasu występuje tutaj z numerem 23* (jakieś skojarzenia z Michaelem Jordanem?), a także Marc "93" Márquez.
To, z jak ekstremalnym sportem mamy do czynienia, uświadomiły mi wypadki owych gwiazdorów sportu: podczas sobotniego wyścigu poważną kraksę zaliczył Bastianini (notabene nowy ambasador marki Tissot), który w jej wyniku trafił do szpitala ze złamanym barkiem. W niedzielę jego śladem poszedł Márquez, łamiąc kości śródręcza i wypadając na razie z walki o kolejny tytuł mistrzowski.
Nam pozostaje trzymać kciuki za rekonwalescencję tych szaleńczo odważnych dżentelmenów, odpalając stoper i mierząc czas do kolejnego wyścigu, w którym znów pokażą, na czym polega fenomen MotoGP.
* Gwoli dziennikarskiej formalności: wcześniejszy numer Bastianiniego, czyli 33, dziś można zobaczyć na motocyklu należącym do zespołu American Racing, sponsorowanym przez zupełnie nieznany mi portal OnlyFans.
Redaktor Centrum Produkcyjnego Grupy na:Temat, który lubi tworzyć wywiady z naprawdę ciekawymi postaciami, a także zagłębiać się w rozmaite zagadnienia związane z (pop)kulturą, lifestyle'em, motoryzacją i najogólniej pojętymi nowoczesnymi technologiami.