"Jest mnóstwo powtórek". Artur Barciś mówi nam, co sądzi o TVP i czy go tam zobaczymy [WYWIAD]
Kamil Frątczak
09 kwietnia 2023, 06:57·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 09 kwietnia 2023, 06:57
– Część społeczeństwa chce, żeby kłamstwa były prawdą. Ci ludzie chcą w to wierzyć i nie widzą tego albo nie chcą tego widzieć. Ja tego nie rozumiem! Jestem z pokolenia, które marzyło o tym, żeby żyć w państwie demokratycznym. Albo inaczej. Nie marzyło, bo nie wierzyło, że to w ogóle jest możliwe. Teraz kiedy ta demokracja jest nam po kawałku odbierana, przy akceptacji ogromnej części społeczeństwa, to czuję się bezradny – mówi w rozmowie z Kamilem Frątczakiem Artur Barciś – aktor, reżyser, felietonista i scenarzysta.
Reklama.
Reklama.
Kamil Frątczak: Przygotowując się do rozmowy z panem, wróciłem do "Miodowych Lat". Nie uważa pan, że ten serial był seksistowski?
Artur Barciś: Nie oceniałbym tego w ten sposób. Zawsze trzeba brać pod uwagę kontekst czasu, w którym dzieją się dane rzeczy. Dawniej nikomu by coś podobnego nie przyszło do głowy, ponieważ inna była obyczajowość. Najprawdopodobniej krzywdząca dla wielu osób. Wtedy nie była krzywdząca, ponieważ nikomu nie przyszło do głowy, że tak może być. W tym roku mija 25 lat od premiery "Miodowych Lat". Trudno jest je oceniać z perspektywy czasu w takich kategoriach. Wtedy to był po prostu sympatyczny serial komediowy.
Sztuka nie powinna mieć granic. Czy wolność wypowiedzi artystycznej w Polsce jest w dzisiejszych czasach ograniczana?
Oczywiście, że jest ograniczana, bo władza ma pieniądze. Jeżeli tych pieniędzy nie da, to nie będzie danej produkcji. W taki sposób wypowiedź każdego artysty, reżysera czy twórcy jest ograniczana. Chyba zawsze tak było, tylko kiedyś władza była bardziej tolerancyjna. Teraz jest ukierunkowana w jedną stronę i daje pieniądze tylko tym, których lubi.
Wróciła cenzura?
W pewnym stopniu cenzura wróciła, zdecydowanie.
Woody Allen kiedyś powiedział: "Komedia to tragedia, która przydarzyła się komuś innemu".
Na tym polega komedia, że śmiejemy się z ludzkich przypadłości. Mnie osobiście śmieszy, kiedy człowiek walczy z własnymi słabościami, próbuje je pokonać i mu się nie udaje. To jest dopiero śmieszne. Zawsze to jest podszyte tragedią, mówiąc o tej szlachetnej formie komedii.
A co z Tadziem Norkiem?
Oj, to była permanentna tragedia z przemocową żoną na czele. Jeżeli mówimy o tym seksizmie, to chyba w tę stronę (śmiech).
Minęło 25 lat, a "Miodowe Lata" wciąż są na szczycie.
Myślę, że kluczową rolę odegrał reżyser i jego podejście, że się nie wygłupiamy na scenie. To serial o stosunkowo biednych ludziach, takich jak wielu z nas. Chcą szybko zarobić pieniądze, idą na skróty, próbują kogoś tam oszukać, wybrnąć z różnych tarapatów. To jest bliskie każdemu. Jest mnóstwo ludzi, którzy by chcieli funkcjonować w taki sposób. Szczególnie w Polsce – na skróty to wszyscy bardzo chętnie (śmiech). Czasami nawet może niezgodnie z prawem, ale co tam. To było zagrane uczciwie, szczerze, dlatego to jest śmieszne w sposób szlachetny. Serial ten był wyjątkowy, ponieważ nagrywaliśmy go przy udziale publiczności. Ten klimat "na żywo" zachował się w tym materiale i to słychać do dziś.
Kto na planie wybuchał najczęściej śmiechem?
Prawie w ogóle się nie "gotowaliśmy". Bywało ciężko, ale bardzo się pilnowaliśmy, ponieważ to było na żywo. Jeżeli ktoś wybuchł śmiechem, to musieliśmy tę scenę powtarzać, co było bardzo źle widziane przez producenta, ponieważ publiczność już widziała puentę i nie reagowała tak, jak powinna reagować.
Pamięta pan swoją największą wpadkę sceniczną?
Tak, pamiętam. Była premiera spektaklu muzycznego "Konie narowiste" z piosenkami Włodzimierza Wysockiego. Śpiewałem "Piosenkę Sentymentalnego Boksera", która jest wykonywana przez Wysockiego w tempie karabinu maszynowego. Bardzo trudna dykcyjnie, a mieliśmy mało czasu na próby i trzeba było się przygotować w domu. Piosenka zaczynała się od tego, że zespół robił mocno patetyczny, radziecki wstęp, a potem było nabicie perkusisty. Poprosiłem go, żeby nabił troszkę wolniej i na próbie zrobiliśmy tak, jak zostało uzgodnione.
Przyszła premiera, dziki tłum ludzi, i nie wiem, czy perkusista zapomniał, czy emocje go poniosły. Nabił to w takim tempie, że ja się zupełnie wysypałem dykcyjnie. Widać to było, więc orkiestra zaczęła jeszcze raz grać od początku. Tym razem troszeczkę wolniej. Wyrobiłem się dykcyjnie, ale ze stresu zapomniałem, jak ten Butkijew się nazywał i się zaciąłem.
Za trzecim razem, kiedy zespół znowu zaczął grać od początku, wszystko mi się pomyliło z tych nerwów i powiedziałem: "STOP! Drodzy państwo dziś w nocy przyśnił mi się Włodzimierz Wysocki i powiedział: Artur ty nie zaśpiewasz tej piosenki" i zszedłem ze sceny. Chociaż to nie koniec tej historii… Oczywiście były przygotowane dwa bisy. Zaśpiewaliśmy je, ale publiczność się domagała dalej. I ja nagle słyszę wstęp do piosenki "Boksera". Szybko wbiegłem na scenę, coś ze mnie zeszło i zaśpiewałem. Udało się.
Wracając do "Miodowych Lat" – poruszały one wiele ówczesnych tematów tabu. Szkoda, że teraz nie potrafimy być tak otwarci.
Nie wiem, może jesteśmy pruderyjni po prostu. Pozamykani w naszych światach, w których o pewnych rzeczach się nie mówi. Chociaż generalnie mówi się o nich teraz coraz częściej: pedofilia, przemocowość, prawa kobiet. To wszystko już w tej chwili funkcjonuje, tyle że nie dla każdego jest ważne.
Mam wrażenie, że Polska rozwija się i chce zmierzać ku zachodowi. Jednak nie do końca nam to wychodzi.
Chyba chciał pan powiedzieć rozwijała, w czasie przeszłym. Co najmniej od ośmiu lat idziemy raczej w kierunku przeciwnym. Myślę, że po prostu to jest działalność polityków. Część społeczeństwa chce, żeby kłamstwa były prawdą. Ci ludzie chcą w to wierzyć i nie widzą tego albo nie chcą tego widzieć. Ja tego nie rozumiem! Jestem z pokolenia, które marzyło o tym, żeby żyć w państwie demokratycznym. Albo inaczej. Nie marzyło, bo nie wierzyło, że to w ogóle jest możliwe. Potem jak to się stało i kiedy przystąpiliśmy do Unii Europejskiej, to był dla nas jeden z najwspanialszych dni w życiu. Teraz kiedy ta demokracja jest nam po kawałku odbierana, przy akceptacji ogromnej części społeczeństwa, to czuję się bezradny.
I co dalej?
Nie wiem. Ja tylko się bardzo martwię. Ale nie tylko tym. Martwię się kryzysem klimatycznym, tym co czeka moje wnuczęta. Dziś usłyszałem w radiu wypowiedź eksperta ekonomisty, że jak pan przejdzie na emeryturę za 30 lat, to otrzyma pan jedną trzecią swojej pensji albo mniej. Ten pan powiedział, że musi tak być, bo inaczej się to nie poskłada.
Jeżeli teraz nie dbamy o to, co będzie w przyszłości, tak jak nie dbamy o klimat, to nasze wnuczęta nam tego nie wybaczą. Wszystko zmierza w bardzo złym kierunku. Ja naprawdę byłem ogromnym optymistą. Zawsze byłem tym, co wszystkich "depresantów" wyciągał za uszy i mówił "przestań, będzie dobrze". Niestety teraz już tego nie robię, bo widzę, do czego wszystko zmierza.
W felietonie "Dwa widoki" spojrzał pan na świat z punktu widzenia optymisty i malkontenta. Trochę się pozmieniało...
Zawsze się utożsamiałem z "homo optimus", ale teraz nie ma powodu. Ja nawet nie widzę światełka w tunelu. Jeszcze do tego nadal trwa wojna w Ukrainie, to wszystko tak bardzo teraz nabrzmiewa. Po prostu jestem przerażony.
Wspomniał pan o emeryturach. Pan zadbał o swoją przyszłość?
Trochę zadbałem. Moja emerytura nie jest jakoś bardzo niska. Emerytura to jest jakaś składka, którą się odprowadza przez cały czas. Jak nie uzbierasz, to potem nie masz. Nie można tak narzekać. Poza tym my, dopóki możemy pracować, to nie odchodzimy na emeryturę. To ostateczność, kiedy naprawdę nie jesteśmy w stanie pracować. Przez chorobę albo kiedy mamy defekty niepozwalające nam wyjść na scenę. Dopóki możemy pracować, to pracujemy i zarabiamy. W szczególności, że my tak chcemy żyć. Nasz zawód nie jest tylko zawodem. Jest stylem bycia. Sposobem funkcjonowania w życiu.
Trochę poczuciem misji?
Mniej. Misja zawsze dla mnie łączy się z pewnego rodzaju pouczaniem, a ja nie jestem typem człowieka, który by komuś wskazywał drogę. Ja mogę doradzić, ale nie jestem od wygłaszania tez. Nie lubię pouczeń i mówienia, jak kto powinien postępować. Wypadałoby żyć tak, żeby móc spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie: "Nie jest źle".
Wielu artystów uważa, że nie powinno się ich pytać o tematy polityczne. Twierdzą, że ich zadaniem jest granie czy śpiewanie, a nie ocenianie działalność partii rządzącej.
Ja ich częściowo rozumiem. Sam też niechętnie rozmawiam na takie tematy. Wiem, że my artyści, szczególnie aktorzy komediowi, nie jesteśmy traktowani poważnie. Ludzi drażni, że my się w ogóle na te tematy wypowiadamy. Jesteś komediantem, jesteś aktorem – to jest twoja działka.
Dostałem jakiś czas temu list od pewnej pani, która się dowiedziała, że popieram Platformę Obywatelską. Napisała mi, że ma do mnie ogromny żal. Nie tylko dlatego, że ich popieram. Chodziło jej głównie o to, że w ogóle się do tego przyznałem. Do tej pory mnie uwielbiała, ale teraz, jak już wie, to mnie nie lubi, ponieważ ona akurat słucha Radia Maryja i wyznaje inną opcję. Uznała, że jej zrobiłem krzywdę tym, że przyznałem się do swoich poglądów, bo ona wolałaby tego nie wiedzieć. Z drugiej strony, ja przecież tak jak ona, jestem obywatelem tego kraju i mam takie same prawa. Nie jako aktor, tylko jako człowiek. Dlatego, jak nie wytrzymuję, jak coś mi się bardzo nie podoba, to o tym mówię.
Ale dlaczego poglądy polityczne mają pana definiować jako człowieka, artystę?
Właśnie to jest kwestia tej naszej Polski. Tego, że jesteśmy bardzo podzieleni. Z pewnymi ludźmi nie da się dyskutować, ponieważ racjonalnych argumentów w ogóle nie przyjmują. Niektórzy cały czas uważają, że był zamach w Smoleńsku i brak argumentów im nie przeszkadza. Po prostu w to wierzą, bo tak im jest lepiej.
Wolą, żeby Polska tak wyglądała, bo to się zgadza z ich światopoglądem, z ich sposobem myślenia. Co jest bardzo trudne, bo nie da się w żaden sposób dyskutować z wyznawcami. To nie jest kwestia poglądów, tylko wyznania, innego postrzegania rzeczywistości. Dlatego ten dialog jest taki trudny, a politycy to perfidnie wykorzystują.
Chyba nie chce pan przez to powiedzieć, że w Polsce nigdy nie zapanuje zgoda?
Boję się o ten podział w naszym społeczeństwie. Jest taki odcinek "Rancza", który fantastycznie nas diagnozuje. Czerepach mówi o Polakach, jakby to były dwa narody – Grecy i Bułgarzy. Dla jednych "tak" znaczy kiwanie głową na boki, a dla drugich kiwanie głową z góry na dół. Oni nigdy się nie porozumieją, jakby rozmawiali zupełnie innym językami. To mnie najbardziej martwi, że my ciągle jesteśmy tymi dwoma plemionami, które jakby żyły w dwóch różnych krajach.
Wspomniane "Ranczo" emitowano na antenie Telewizji Polskiej.
To była zupełnie inna stacja. Bardzo liberalna, otwarta. Wtedy w ogóle nikomu by nie przyszło do głowy, że może się zdarzyć coś takiego, co dzieje się teraz.
Na ten moment nie zobaczymy pana w TVP?
Jest mnóstwo powtórek (śmiech).
W "Ranczu" ponownie zagrał pan w duecie z Cezarym Żakiem. Nie obawialiście się kolejnej wspólnej produkcji po 'Miodowych Latach"?
Kłopot polega na tym, że ja pierwotnie nie miałem grać w "Ranczu". Razem z Czarkiem postanowiliśmy się rozstać na jakiś czas po "Miodowych Latach", żeby nie zostać taką dyżurną parą komediową w Polsce. Mieliśmy swoje ambicje, chcieliśmy zrobić coś innego. Ja miałem grać w serialu "Doręczyciel", ale okazało się, że produkcja nie otrzymała na niego pieniędzy. Tu był wakat roli Czerepacha i przekonano mnie, żeby ją przyjąć. Dopiero potem się okazało, że ta postać jest niezwykle ciekawa. Dla mnie to była fantastyczna przygoda.
Widać, że od początku nawiązaliście nić porozumienia.
Przed "Miodowymi Latami" ja Czarka właściwie nie znałem. Przyjechał na plan "Pułkownika Kwiatkowskiego", zagrał taki epizod i pojechał do Wrocławia. Potem był casting do "Miodowych Lat', który mnie ominął. Ja dostałem propozycję bez castingu, a potem dobierali do mnie "tego grubego". Oczywiście Czarek był najlepszy. Z czasem złapaliśmy wspólny język. Jednak obaj nie znaliśmy tego gatunku. Dla nas to były premiery za każdym razem. Teraz, jak oglądam pierwsze odcinki, to ciężko sobie radziliśmy (śmiech), ale z każdym następnym odcinkiem było lepiej.
Mam wrażenie, że na przestrzeni lat polskie kino przeszło diametralną metamorfozę.
Myślę, że jest dobrze. Przede wszystkim mamy fantastyczną kadrę ludzi, którzy potrafią robić filmy. My możemy kręcić wszystko. Teraz dzięki Netfliksowi nasze produkcje zaczęły funkcjonować za granicą. "Wielka Woda" okazała się przecież hitem na świecie. Amerykanie nie zrobiliby tego lepiej. Potrafimy robić dobre kino, nie mamy się czego wstydzić. Jeżeli nam tylko nie będą przeszkadzali, to dobre kino będzie powstawało w Polsce.
Jak to się stało, że pomimo tak długiego stażu w świecie show-biznesu udało się panu uniknąć afer czy skandali?
To nie jest do końca tak. Spotkałem się kilkukrotnie z lawiną potężnego hejtu. Na przykład, kiedy opowiedziałem się za szczepionkami. Udzieliłem takiego wywiadu, w którym powiedziałem, że widzowie, którzy nie są zaszczepieni, powinni być oddzieleni od zaszczepionych. Uznano mnie za człowieka, który jest nietolerancyjny. Tu się wylało na mnie morze hejtu, wręcz z bardzo poważnymi groźbami.
Nie zareagował pan?
Nie, bo każda reakcja spowodowałaby kolejną lawinę. Lepiej jest machnąć ręką i nie traktować tego zbyt serio. Raz przeżyłem bardzo przykrą historię, kiedy przeczytałem w internecie "Artur Barciś nie żyje". Ale to nie tylko ja padłem ofiarą tego typu newsa. Nawet przeczytałem, że to pewnego rodzaju wyróżnienie. Chociaż rzeczywiście się przestraszyłem, bo gdyby moja mama, która ma 90 lat, to przeczytała albo zasłyszała, mogłaby umrzeć i dopiero wtedy skończyłoby się to źle.
Rodzina jest dla pana bardzo ważna. Zna pan receptę na szczęśliwą miłość?
Tak, po pierwsze trzeba się zakochać. Bez miłości to się nie może udać. Potem trzeba to pielęgnować. Dwoje ludzi się znalazło na tym świecie i się do siebie przyzwyczaiło. Więc później wystarczy tylko lubić, szanować, wybaczać sobie wzajemnie, być wyrozumiałym, pokochać wady partnera.
Bywa czasem gorzej?
U nas nigdy nie ma cichych dni. Moja żona czasami potrafi wpaść w histerię, ja próbuję to opanować, co bywa trudne. Pomimo tego potem rozmawiamy, wyjaśniamy. To jest najważniejsze - usiąść, porozmawiać i wytłumaczyć sobie. Bo wiemy wzajemnie, że mamy dobre intencje.
Zawsze powtarzałem, że Dante nie miał racji, twierdząc, że siódmy krąg piekła zbudowany jest z dobrych intencji. Moim zdaniem ze złych, skoro jest w piekle. Bo dobra intencja to jest chęć zrobienia czegoś dobrego. Czasem nie wyjdzie, bo jesteśmy tylko ludźmi, bardzo niedoskonałymi. Ale chcieliśmy dobrze, to już jest dużo - chcieć dobrze.
Mam wrażenie, że instytucja małżeństwa nie ma dziś takiej wartości, jaką miała kiedyś.
Dużo się zmieniło. Akt zawarcia małżeństwa to jest akt prawdy, ale także natury moralnej. Deklarujemy komuś, że będziemy razem, na zawsze. Ale bez tego aktu też można. Mam wielu znajomych, którzy są razem, bez ślubu i są szczęśliwi. Oni nawet boją się, że gdyby zawarli związek małżeński, to coś by się zepsuło. Skoro jest dobrze, to po co to ruszać. Myślę, że też formalny związek jest pewną przeszkodą w łatwym rozejściu się, ponieważ później trzeba się rozwodzić. To wyhamowanie spowodowało dużo dobrego. Jednak nie musi tak być, bo rozwodów też jest bardzo dużo.
Nie chcemy naprawiać, wolimy "kupić" nowe.
Tak, bo dużo łatwiej jest być singlem. To wynika z naszych potrzeb. Człowiek pracuje, zarabia pieniądze, ma mnóstwo możliwości spędzania wolnego czasu, setki kanałów, platform streamingowych, może pójść do pubu ze znajomymi, ale niekoniecznie wrócić samemu i nie na zawsze. Tych możliwości jest naprawdę wiele dzięki współczesnej cywilizacji. Ludzie, którzy nie mają innych potrzeb, chcą tak żyć, bo tak jest im dobrze.
Dlatego też rodzi się tak mało dzieci, bo dziecko to jest obowiązek, odpowiedzialność. Jak człowiek nie chce brać na siebie dodatkowej odpowiedzialności, pracując i ulegając nieustannej presji, to nie weźmie na siebie dodatkowego "problemu". Nie ma nawet takiej potrzeby, żeby mieć dziecko. Może później. I to jedno.
Spełniony artysta, szczęśliwy mąż, kochający ojciec i dziadek. Czy ma pan jeszcze jakieś marzenia?
Isabelle Adjani kiedyś powiedziała, że "marzenia to strata czasu, trzeba wyznaczać sobie cele i te cele osiągać". Jeżeli miałbym marzyć, to marzę o tym, żeby ludzkość się opamiętała i zrobiła coś z tym dwutlenkiem węgla. Zahamujmy przynajmniej ten kryzys klimatyczny, który postępuje. Generalnie według nauki już jest za późno, ale ja wierzę w ludzi. Jak ludzie są zdeterminowani, to coś wymyślą, bo muszą to zrobić! Inaczej czeka nas zagłada.
A życzę sobie…
Wspaniałych ról. Ciekawych propozycji reżyserskich. Nowych, ekscytujących wyzwań, na które czekam. Zdrowia, żeby mnie nie spotkała jakaś straszna choroba – ja dbam o siebie i też apeluję do wszystkich, żeby się badać, bo wiele chorób można wyleczyć, zanim pojawią się objawy.
"Ludzie są dobrzy, tylko czasem im nie wychodzi". Tak brzmiało kiedyś pana motto. Zgadza się pan z nim dziś?
Trochę to weryfikuje ostatnio. Dlaczego? Władimir Putin nie chce dobrze. To nie jest tak, że on chciał dobrze, ale mu nie wyszło. Są też źli ludzie na świecie. Jednak patrząc globalnie, to naprawdę większość ludzi jest dobrych, tylko czasem im nie wychodzi.
Mam też takie powiedzonko: Ludzie dzielą się na tych, którym się chce i którym się nie chce. I tylko ci, którym się chce, popychają ten świat do przodu. I to tak trochę jest, że są ludzie leniwi i pracowici. Są ludzie twórczy i wycofani, bo nie wierzą w siebie. A czasami po prostu zabrakło kogoś, kto mógłby ich pchnąć albo wrzucić wiarę, że potrafią coś zrobić. I właśnie, to jest działanie – najważniejsze jest chcieć.