Creme to niewielka firma z siedzibą w Gdańsku. Miejskie rowery ich produkcji w Polsce są niemal nieznane, ale szturmem podbijają światowe rynki. – Od początku wiedzieliśmy, że po prostu musimy odnieść sukces w wielu krajach. Dlatego robimy produkt, który ma się sprzedawać wszędzie – mówi Szymon Kobyliński, dyrektor zarządzający Creme w rozmowie z naTemat.
Creme istnieje od 4 lat i zajmuje się produkcją stylowych, miejskich rowerów utrzymanych w estetyce retro. Choć firma powstała w Gdańsku, w Polsce jest słabo znana. Tysiące jej produktów można natomiast kupić m.in. w Niemczech, Hiszpanii, Anglii, USA i Japonii. O tajemnicy międzynarodowego sukcesu, filozofii marki i samych rowerach rozmawiamy z Szymonem Kobylińskim, byłym gitarzystą zespołu Blenders, współwłaścicielem i dyrektorem zarządzającym Creme.
Wasze rowery bardzo trudno jest kupić. Przynajmniej w Polsce.
Szymon Kobyliński: To nie do końca tak. Mamy dystrybutorów w wielu krajach, także w Polsce. Jednak większość krajowych sklepów rowerowych nastawionych jest na tańszy, masowy produkt. Na razie rzeczywiście jest dość ciężko, bo rynek miejskich, stylowych rowerów jest w powijakach, ale to nie tak, że świadomie zamykamy się na sprzedaż w Polsce. Nasze produkty są dostępne, tylko na razie trzeba się trochę natrudzić, żeby je znaleźć (śmiech).
Mówi pan, że nie zamykacie się na Polskę, ale wasza strona internetowa jest tylko w języku angielskim. Polskiej wersji nie ma.
Ale niemieckiej też nie. Podobnie jak fińskiej, duńskiej, czy japońskiej. Wspólnie z naszymi dystrybutorami pracujemy ciągle nad nowymi wersjami językowymi, jednak nie jest to priorytet, gdyż zawsze zakładaliśmy, że język angielski jest wystarczająco zrozumiały dla większości klientów.
Czytaj:Korki nam niestraszne. Gdzie kupić rower?
Czyli od początku wiedzieliście, że większa część waszego biznesu będzie “kręcić się” za granicą?
Tak, tak było. Przy czym nie wymyślaliśmy takiej strategii od zera. Pod względem biznesowym marka Creme Cycles jest klonem mojego poprzedniego biznesu, NS Bikes, zajmującego się produkcją rowerów górskich do jazdy ekstremalnej. W tym segmencie jesteśmy w światowej czołówce, sponsorujemy najlepszych zawodników i teamy na różnych kontynentach. Creme Cycles jest kopią modelu NS Bikes, tyle że w segmencie rowerów stylowych, skierowanych także do trochę starszego klienta. Może to dlatego, że sami jesteśmy coraz mniej młodzieżowi (śmiech).
Wszyscy wywodzicie się z rowerowego światka?
W zasadzie tak. Są wśród nas nawet byli zawodnicy. Ale nasz “background” jest różny. Np. mój wspólnik, zajmujący się marketingiem, wcześniej związany był zawodowo z branżą kobiecych kosmetyków. Wniósł więc do naszej firmy inne spojrzenie. Dobrze czuje klimat designu oraz komunikacji wizualnej. Był to powiew świeżości, który był bardzo potrzebny w świecie zdominowanym przez facetów ścigających się na rowerach górskich w błocie.
Ile osób pracuje przy projektowaniu rowerów?
Na stałe pracują u nas 3 osoby, ale sezonowo dołączają do nich jeszcze inni. Można powiedzieć, że projekty stworzyło 5-6 osób.
W waszej ofercie jest siedem modeli rowerów.
Dla pana siedem, ale dla mnie dokładnie 173 (śmiech). Mówię tak, bo biorę pod uwagę rozmiary, kolory, osprzęt. Różnych wersji jest więc wiele, ale tak, linii produktowych jest siedem.
A jaka jest skala waszego biznesu?
Powiem tak: skala jest zadowalająca, choć wciąż liczymy na więcej. Ale możemy mówić o sukcesie, zwłaszcza na rynku niemieckim, który po prostu eksplodował. Rowery są dystrybuowane tez w wielu innych krajach w Europie. Sporym rynkiem jest dla nas Wielka Brytania - nasze rowery stały nawet w słynnym luksusowym domu handlowym Harrods w Londynie. Jednak na podstawie zapytań z różnych krajów, których codziennie otrzymujemy po 10-20, zakładamy, że produkt może się przyjąć także w USA. Sprzedajemy rowery też w Japonii, Korei i Tajlandii. Choć właściwie należałoby powiedzieć, że sprzedają nasi dystrybutorzy. My projektujemy, zajmujemy się marketingiem i przyjmujemy zamówienia. Kiedy zbierze się ich odpowiednio dużo, rozpoczynamy produkcję. Nie mamy magazynów, można powiedzieć, że funkcjonujemy w oparciu o zasadę Just-in-time.
Może pan powiedzieć, ile rowerów sprzedajecie?
Na pewno sprzedaż można liczyć w tysiącach, ale jesteśmy świadomi, że nie będą to dziesiątki tysięcy. Nie mamy złudzeń. Rynek nie jest aż tak duży.
Nie kusi was więc, żeby wejść na masowy rynek?
Pokusy są. Cyferki mówią nam, że skoro tu sprzedajemy ileś sztuk takich rowerów, to wchodząc w kolejny segment sprzedamy kolejne ileś tam. Ale chcemy trzymać się naszej pierwotnej filozofii. Marka skupia się na konkretnym segmencie, konkretnej niszy. To nas wyróżnia. Pozostałe firmy albo są malutkimi manufakturami, albo gigantami, którzy produkują wszystko. My wierzymy, że to marketingowy archaizm, chcemy, aby nasza marka była wyrazista.
To prawda, że w Polsce cena może wydawać się wysoka, bo średnia cena naszego roweru to około 700€, czyli w przeliczeniu prawie 3000 zł. Ale dla Niemców to dość przeciętna cena jak na rower miejski. Ceny w Polsce są i tak niższe - ten sam rower u nas kosztuje już 2500 zł, ze względu na inny kanał dystrybucji. To jednak chyba i tak dla wielu osób zbyt dużo. Myślę, że 2000 zł to psychologiczna bariera. Wciąż mało kto jest gotów zapłacić więcej za miejski rower, pomimo tego, że nawet na pierwszy rzut oka wyróżnia się wśród konkurencji.
Czy jest szansa, żeby to się zmieniło?
Mam nadzieję, że tak. Czuję że potencjał jest, tym bardziej, że latem tego roku, gdy siedziałem w kawiarni na Nowym Świecie, w ciągu godziny minęły mnie cztery osoby na Cremach. To było bardzo przyjemne uczucie. Niestety jednak na barierę cenową nie mamy wpływu - ostatecznie siła nabywcza Polaków to kwestia makroekonomii, a my nie chcemy obniżać jakości produktu, by dopasować się do wymogów rynku masowego.
Odejdźmy więc od ceny i wróćmy do waszej marki. Dlaczego warto zapłacić za wasz rower, zamiast kupić sobie tanią, używaną, oldschoolową “holenderkę”?
Nasze rowery są piękne, stylowe, dopracowane w każdym szczególe. Stosujemy wiele nietypowych rozwiązań, co zresztą doprowadza do szału naszych podwykonawców (śmiech). Stylistyka naszych rowerów utrzymana jest w konwencji retro, ale tylko częściowo. W sumie nazwałbym to “modern-classic”. Rowery przypominają dawne modele, ale są nowoczesne pod względem rozwiązań i funkcji. Stalowe ramy łączone na mufach, które stosujemy, są dziś wręcz niespotykane ze względu na cenę oraz problemy ze znalezieniem dobrych podwykonawców. My się uparliśmy i się udało. Do tego dochodzi masa detali, takich jak na przykład ręcznie polerowane obręcze, skórzane siodła, specjalny lakier – to wszystko razem naprawdę robi wrażenie na żywo. Zresztą na potwierdzenie tej tezy dodam, iż zdobyliśmy już kilka nagród w kategorii design, zarówno w Polsce jak i za granicą.
Jeśli chodzi o “holenderki”, to po przede wszystkim tylko jeden z naszych modeli zaprojektowano w tym stylu. Pozostałe nawiązują raczej do starych rowerów francuskich, o nieco bardziej sportowej geometrii. A dlaczego lepiej kupić nasz produkt, niż używany rower? Bo po prostu lepiej się na nich jeździ. Jako praktycy, którzy przyjeżdżają na rowerze do pracy codziennie (również zimą!), coś o tym wiemy. Poza tym, pozornie tańszy, używany rower, może okazać się bardzo drogi w eksploatacji, bo wymaga kosztownych napraw i nietypowych części. Wiele osób się poddaje.
Kim są wasi klienci?
Bardzo różne grupy. Są wśród nich zarówno młodzi ludzie z wielkich miast, jak i starsze, eleganckie panie. Bardzo często klientami Creme stają się osoby, które nigdy nie miały do czynienia z rowerami, gdyż wcześniej żaden produkt na rynku po prostu ich nie zainteresował.
Na koniec zapytam, czy spodziewaliście się takiego sukcesu na zagranicznych rynkach?
Przyznam, że od początku wiedzieliśmy, że po prostu musimy odnieść sukces w wielu krajach, bo nasz produkt jest na tyle niszowy, że działanie tylko na jednym, lokalnym rynku, nigdy nie byłoby opłacalne. Dlatego robimy produkt, który ma się sprzedawać wszędzie. Wielu młodych ludzi, którzy rozkręcają swój biznes, pytam: dlaczego zakładacie, że waszym rynkiem ma być Gdańsk, albo Polska. Nie miejmy kompleksów! Żyjemy w zglobalizowanym świecie, trzeba z tego korzystać. Obstawiam, że 90 proc. naszych klientów nie wie, skąd pochodzą nasze rowery. Ale to nie ma żadnego znaczenia. Mieszkając w Polsce możemy tworzyć globalne marki!