
Pierwsza była Kateřina Fialková. Ambasadorka Czech w Szwajcarii i Liechtensteinie zmarła w Bernie 4 listopada. Potem, 16 lutego, nagle odszedł Jakub Dürr, czeski ambasador w Polsce. Niespełna miesiąc później przyszła kolejna tragiczna wiadomość. 11 marca zmarła zastępczyni ambasadora Czech w Izraelu, Monika Studená. Nagłe zgony dyplomatów zaniepokoiły czeski rząd.
Wszystkie śmierci przyszły nie tylko za wcześnie, ale i nagle. O ile odejście ambasadorki Czech w Szwajcarii potraktowano jako smutną anomalię, a niespodziewany zgon Jakuba Dürra w Warszawie jako równie przygnębiający zbieg okoliczności, o tyle śmierć zastępczyni ambasadora w Izraelu sprawiła, że w czeskim rządzie zapaliła się czerwona lampka.
Śmierć czeskich dyplomatów
Zmarli dyplomaci byli cenionymi postaciami życia publicznego Czech. Mieli wieloletnie doświadczenie w polityce zagranicznej, więc ich odejście było ciosem nie tylko dla bliskich, ale i czeskich władz. Wszyscy byli chwaleni za wysokie kompetencje, pracowitość i oddanie. I choć mówi się, czasem z przekąsem, że nie ma ludzi niezastąpionych, to w tym przypadku znaleźć następców nie jest łatwo. Na stronie Ambasady Republiki Czeskiej w Warszawie w sekcji "Życiorys ambasadora" nadal straszy biała plama.
Trzy zgony ambasadorów w tak krótkim czasie wywołały pytania o powody. Niektórzy zaczęli stawiać tezy, że ta makabryczna kumulacja nie może być przypadkiem. W internecie zaczęły krążyć teorie spiskowe – według ich wyznawców śmierć dyplomatów nie nastąpiła z przyczyn naturalnych. Nietrudno zrozumieć, dlaczego takie wyjaśnienia mogą być atrakcyjne: w końcu żyjemy w ciekawych czasach, wystarczy wspomnieć, że niedaleko toczy się wojna rozpętana przez Rosję. Thriller szpiegowski praktycznie pisze się sam.
Przyczyny naturalne, ale nieprzypadkowe
Prawda okazała się jednak mniej sensacyjna, ale na swój sposób smutniejsza. Rząd Czech podkreśla, że dyplomaci zmarli z przyczyn naturalnych. Nie znaczy to jednak, że ich śmierci były przypadkowe. Wspólny mianownik wskazał minister spraw zagranicznych Czech, Jan Lipavský. Ambasadorów zabiło przepracowanie. Ostatnie miesiące były dla czeskich dyplomatów wyjątkowo wymagające. Od połowy do końca 2022 roku to właśnie Czechy sprawowały prezydencję w Unii Europejskiej, a to oznaczało mnóstwo ciężkiej pracy – nierzadko 7 dni w tygodniu.
– Praca ambasadora jest bardzo wymagająca na co dzień. Gdy to tego dochodzą dodatkowe wydarzenia, takie jak sprawowanie prezydencji czy organizowanie szczytu, ta praca po prostu nie ma końca. Jest to szczególnie dolegliwe w naszych czasach – czasach dyplomacji cyfrowej, gdy nowe wiadomości, informacje i polecenia, spływają całą dobę – mówi naTemat dr Janusz Sibora, historyk dyplomacji.
Niedawno szef MSZ rozesłał list do pracowników resortu z prośbą, by postarali się lepiej równoważyć życie zawodowe z prywatnym. "Nie zapominajcie, że każda praca, włącznie z naszą, ma swoje wartości i aspiracje, ale także zdrowe granice" – apeluje minister Lipavský w piśmie, z którym zapoznało się Politico.
Praca w dyplomacji jest ciężka
Członek czeskiego rządu podkreśla, że praca w dyplomacji wiąże się z dużą presją, często oznacza izolację od najbliższych, a czasami nawet fizyczne niebezpieczeństwo, choćby na terenach objętych działaniami wojennymi czy w regionach z trudnymi warunkami klimatycznymi.
Czy skończy się na pustym wezwaniu do zachowania work-life balance? Rząd Czech twierdzi, że jest gotowy na wprowadzenie zmian, które zmniejszą presję doświadczaną przez dyplomatów. Wśród omawianych rozwiązań jest szerszy zakres pomocy psychologicznej dla pracowników MSZ i ich bliskich.
– Praca w dyplomacji kojarzy nam się z przyjęciami. Jest w tym ziarno prawdy. Znany amerykański prawnik i polityk Adlai Stevenson powiedział, że życie dyplomaty składa się z trzech składników: protokołu, alkoholu i Geritolu – mówi dr Janusz Sibora (Geritol to preparat witaminowy – red.).
Jednak, tłumaczy ekspert, zapominamy, że przyjęcia to element pracy zawodowej dyplomatów. – Dla nich to nie jest impreza, na której można się zrelaksować, tylko okazja, by wykonać określone zadania: porozmawiać z kimś, przekazać lub pozyskać potrzebne informacje. Po każdym przyjęciu trzeba natychmiast napisać raport z kim i o czym się rozmawiało. Szampańskie życie dyplomatów nie jest tak szampańskie jak nam się wydaje. To ciężka, stresująca praca, która wymaga wielkiej koncentracji – mówi dr Janusz Sibora.
Dyplomacja cyfrowa i osobista
Jak podkreśla historyk, choć pewna część aktywności ambasadorów odbywa się on-line, kontakty osobiste są nie do przecenienia, bo często to właśnie w kuluarach można kogoś skutecznie wysondować lub się z nim dogadać. A "bywanie" wymaga zdrowia. Podobnie częste podróże, zmiany stref czasowych i klimatu. To wszystko składa się na stres odczuwany przez pracowników MSZ.
- Do tego dochodzi mozolna praca gabinetowa, która z zewnątrz jest niewidoczna. Czas pracy jest nienormowany, często trwa ona do późnej nocy. Mówi się, że "w dyplomacji nie ma kolacji" – trudno prowadzić zdrowy tryb życia, gdy nawet regularny sen stoi pod znakiem zapytania – mówi autor "Leksykonu dyplomacji".
Wreszcie w niektórych państwach kolejnym czynnikiem stresu dla dyplomatów mogą być gry frakcji politycznych przekładające się na funkcjonowanie dyplomacji.
– Do stresu związanego z reprezentowaniem interesów państwa i działaniami innych wywiadów, czasami dochodzą wewnątrzpartyjne przepychanki, które nie powinny mieć wpływu na politykę zagraniczną, ale niekiedy mają. Ciągle trwa walka o własną pozycję. Ta presja odbija się na zdrowiu dyplomatów. Praca ambasadora jest bardzo męcząca – podsumowuje dr Janusz Sibora.
