
Od nastoletnich problemów rodzinnych i uczuciowych, poprzez zbliżające się wielkimi krokami matury, aż po tajemnicze morderstwa młodych ludzi, do których dochodzi w pewnym miasteczku nad Kryształowym Jeziorem. Oto świat, do którego zaprasza (dodajmy: niezależnie od twojej metryki) dwudziestojednoletnia Julia Wierzbicka. Czego można spodziewać się po jej pierwszej książce? Zapytajmy.
Czy u twoich znajomych wszystko gra?
Uspokajam: są zdrowi, żyją, mają się dobrze (śmiech). Nel, Oliwia, Aleks i Maks powstali w mojej wyobraźni, tak więc książkowa paczka przyjaciół jest elementem całkowicie fikcyjnym, nie wzorowałam się tutaj na moich znajomych, na moim życiu.
W przypadku wspomnianej czwórki zależało mi na różnorodności, dlatego każda z tych postaci jest inna. Co istotne, różnią się nie tylko wyglądem, ale i cechami charakteru, włącznie z reagowaniem na zło tego świata.
Każda ma też zupełnie inne przeżycia, inną sytuację w domu. Chciałam pokazać różne modele rodziny, nie tylko ten typowy, w którym dziecko wychowywane jest przez szczęśliwe, zgodne małżeństwo.
Nel mieszka tylko z matką, natomiast z ojcem, będącym – mówiąc delikatnie – niezbyt dobrym człowiekiem, nie ma kontaktu. Pomimo tego jej dom jest ciepły, pełen zrozumienia.
To jak najbardziej możliwe, o czym wiem doskonale, bo sama byłam wychowywana wyłącznie przez mamę i babcię, które były zawsze moimi tratwami, czyli osobami, dzięki którym człowiek nie tonie.
Po stronie przeciwnej jest np. Maks, żyjący w rodzinie kompletnej, co, jak się okazuje, nie gwarantuje szczęścia. Tak, jest dwójka rodziców i rodzeństwo, lecz brak zrozumienia i akceptacji, czyli rzeczy, których chłopak musi szukać u swojego dziadka...
Może w tym momencie powiem sobie "stop", żeby przypadkiem nie zdradzić zbyt wiele z fabuły, psując w ten sposób frajdę osobom, które postanowią sięgnąć po moją książkę (śmiech).
No właśnie: fabuła. Zaplanowałaś ją szczegółowo, a następnie trzymałaś w ryzach, czy może w pewnym momencie zaczęła żyć własnym życiem?
Zdecydowanie opcja numer jeden. Na początku był pomysł, który wykiełkował w głowie dawno temu, jeszcze przed maturą. No, a że musiałam wtedy poświęcać mnóstwo czasu na naukę, nie zabrałam się od razu za pisanie książki; ot, notowałam w tzw. międzyczasie kolejne pomysły.
Po zdaniu egzaminu dojrzałości mogłam wreszcie przysiąść na spokojnie przy moich notatkach, odrzucając najsłabsze koncepcje, a te najciekawsze przekuwając w formę książkową.
Owszem, dokładałam na bieżąco jakieś nowe, mniej istotne dla fabuły elementy, jednak zasadniczo trzymałam się pierwotnego zamysłu. Wszystko poszło naprawdę gładko, bo zajęło to około trzech miesięcy, włączając w to wyjazd wakacyjny.
Widzę, że mam do czynienia z osobą, która działa sprawnie i systematycznie. Nie cierpisz na prokrastynację. Nie czekasz całymi dniami lub wręcz tygodniami na natchnienie, siedząc bezczynnie w pokoju wypełnionym zapachem róży i peonii, wpatrując się w okno, na którym zawieszony jest łapacz snów...
No i tutaj cię zaskoczę, bo z tą systematycznością bywało różnie. Nie zawsze pisało mi się równie dobrze, a owo bezczynne wypatrywanie muzy pochłonęło sporo czasu (śmiech).
Najmniej efektywna byłam wtedy, gdy zasiadałam do komputera w ciągu dnia. Wiesz, zbyt dużo bodźców zewnętrznych, zbyt dużo rozpraszaczy, włącznie z piękną pogodą, która kusiła zza okna, zapraszając na spacer.
W pewnym momencie zorientowałam się, że znacznie pisać wieczorem lub nocą, nawet bardzo późną. Cisza, ciemność za oknem – to warunki, w których działam zdecydowanie najskuteczniej.
A prokrastynacja, o której wspomniałeś? Cóż, należę do osób, które wiele rzeczy – dotyczy to zwłaszcza nauki – robią na ostatnią chwilę. Niestety. Jednak gdy na czymś zależy mi szczególnie mocno, potrafię zwalczyć tę słabość; nie odwlekam wszystkiego w czasie i działam naprawdę sprawnie.
Inna sprawa, że w takich sytuacjach na wierzch wychodzi kolejna przypadłość: wręcz przesadny perfekcjonizm. No i tak właśnie było w przypadku "Mojej tratwy": podczas rozmów w wydawnictwie – z redaktorami, z edytorką, z grafikiem – chciałam mieć wpływ na absolutnie każdy, nawet najdrobniejszy szczegół.
Oto rzecz, nad którą muszę jeszcze popracować, bo przecież odpowiedni dystans należy zachowywać nawet wobec rzeczy bardzo, ale to bardzo dla nas ważnych. Na swoją obronę powiem tylko, że przecież byłam książkową debiutantką, znalazłam się w zupełnie nowej sytuacji, następnym razem postaram się wrzucić na większy luz (śmiech).
Czego jeszcze powinni nauczyć się debiutujący literaci?
Na pewno warto opanować sztukę cierpliwości. "Moją tratwę" wysłałam do kilku wydawnictw, po czym musiałam czekać ponad rok na to, aby w ogóle została przeczytana. Później, zanim proces wydawniczy poszedł na dobre w ruch, minęły kolejne miesiące.
Byłam mocno zdziwiona, bo wcześniej wydawało mi się, że wszystko toczy się znacznie szybciej. Dziś już wiem, że to normalne, że wydawnictwa są wręcz zasypywane tekstami, które ślą mniej lub bardziej znani pisarze, a więc siłą rzeczy wszystko trwa i trwa. Jednak warto być cierpliwym, bo satysfakcja, która towarzyszy człowiekowi chwytającemu w dłoń swoją książkę, jest ogromna.
Czy na etapie tworzenia "Mojej tratwy" zastanawiałaś się, w jakiej kategorii umieszczą ją księgarnie, kim będzie odbiorca i jaki będzie jego PESEL?
Nie. Pisałam tak, jak chciałam, bez celowania w konkretną grupę odbiorców. Nie kalkulowałam, nie myślałam o tym, czy książka spodoba się wyłącznie młodzieży, czy również dorosłym.
Jednak to, że fabułę osadziłam w swoich ówczesnych realiach – w doskonale mi znanym i bliskim świecie licealistów – sprawiło, że książka jest trudna do sklasyfikowania.
Efekt? W Empikach znajdziesz ją na dziale "sensacja, kryminał", choć nie jest to przecież typowa powieść kryminalna ze śledztwem i detektywem.
Stykam się też z określeniami thriller lub horror, a przecież nie chodzi tam jedynie o grozę, równie istotne są wątki dotyczące relacji społecznych i rodzinnych... Inni z kolei wrzucają moją książkę do "młodzieżowej" kategorii young adult, sugerując się głównie wiekiem bohaterów.
Z mojej perspektywy mamy tutaj do czynienia z miksem rozmaitych elementów, którego nie można wkładać w jakiekolwiek sztywne ramy. No a wspomniany PESEL? Cóż, nastolatkowie trafią w tej książce na znacznie więcej elementów świata, który doskonale znają. Natomiast dorośli mogą dzięki niej... ów świat lepiej poznać, zrozumieć.
Na kartach twojej powieści znajdziemy nawiązania do "Zbrodni i kary", Agathy Christie oraz filmów takich, jak np. "American Horror Story", "Carrie", "Piątek trzynastego”, "Koszmar z ulicy Wiązów" albo "Krzyk"... Młodzież naprawdę interesuje się takim oldskulem?
Oczywiście, jestem na to najlepszym z możliwych dowodów! Wbrew pozorom moje pokolenie nie jest zaślepione wyłącznie nowoczesnością, nie konsumuje jedynie treści, które powstały "przed chwilą". Jest mnóstwo osób, które kochają nieśmiertelną klasykę, odkrywając ją na nowo.
Wspaniałe książki i filmy, o których wspomniałeś – włączając w to nieśmiertelną powieść Fiodora Dostojewskiego, notabene mającą ogromny wpływ na fabułę – nie zestarzały się nic a nic, co może potwierdzić zarówno główna bohaterka "Mojej tratwy", czyli Nel, jak i ja sama (śmiech).
Zakładam, że to w nią wlałaś najwięcej Julii Wierzbickiej?
Tak, zdecydowanie. Chociaż swoje cechy i pasje rozłożyłam na różnych bohaterów książki, to właśnie jej przypadło najwięcej.
Zdradzisz, proszę, czy pisarstwo jest twoim ewidentnym "planem A"? Przecież ciągnie cię również, między innymi, do aktorstwa i śpiewu...
Rzeczywiście, jest parę rzeczy naprawdę bliskich mojemu sercu, jednak kto powiedział, że nie można ich połączyć (śmiech)? Dowód numer jeden: lubię rysować, a więc w książce znalazły się moje ilustracje. Kto wie, może uda się pójść o parę kroków dalej?
W tym momencie przechodzimy do największego z moich marzeń, czyli serialu bazującego na "Mojej tratwie". No i chyba nie zaskoczę cię, mówiąc, że chciałabym w nim zagrać właśnie Nel. Czy uda się wcielić w życie ten plan? Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.
No dobrze, wybiegając w ową przyszłość, choć nawiązując do twojej obecnej edukacji: zamierzasz stać się kolejnym Remigiuszem Mrozem, Maksem Czornyjem albo Johnem Grishamem?
Raczej nie zajmę się tworzeniem książek o tematyce podobnej do tego, co robią wymienione przez ciebie osoby. Wspólnym mianownikiem z Mrozem, Czornyjem albo Grishamem może być, rzeczywiście, wykształcenie.
Studiuję prawo, jednak wybór był podyktowany głównie tym, że jestem stuprocentową humanistką. Nauki ścisłe albo przyrodnicze? To nie dla mnie, a więc po prostu nie miałam dużego pola manewru. W pewnym momencie okazało się, że wiedza prawnicza wchodzi mi do głowy naprawdę łatwo, no i przy tym pozostałam (śmiech).
Jednak nie marzy mi się kariera w tej branży, to wykształcenie traktuję raczej jako bezpieczny kierunek życiowy. Zdecydowanie bardziej ciągnie mnie w stronę świata literatury, sztuki i mam nadzieję, że właśnie w tę stronę będę mogła iść... No albo może raczej – skoro dziś tyle rozmawialiśmy o tratwie – płynąć.
Materiał powstał we współpracy z wydawnictwem Melanż
