
Zaczęło się od recenzji. Mocnej i jednoznacznej. Michał
Ponadto, mamy tu trzy stopnie upodlenia bohaterki(..) oraz tezę (chyba antymieszczańską, ale nie jestem pewien), którą ciężko znieść na trzeźwo: otóż love, nawet to biggest, kończy się tam, gdzie zaczyna się life. Finał, w którym bohaterka zwraca się bezpośrednio do widza i zachęca go, by "wyluzował", jest gwoździem do trumny całego przedsięwzięcia.
Być może to jest
Ponieważ to debiut krytycy boją się przyznać, że mają do czynienia z dziełem, które dekonstruuje różne formy kinematografii. Gdyby zaproponował to twórca uznany, choćby Almodovar, to oczywiście piali by z zachwytu.
To co najbardziej w tej sprawie boli, to wcale nie kompetencje Barbary Białowąs. W końcu jest tylko młodą reżyserką, której trochę zaszumiało w głowie i dała się sprowokować. To co razi w tej sytuacji, to fakt, że film dostał dofinansowanie z PISFu, czyli również z moich pieniędzy. Ktoś musiał przeczytać scenariusz „Big love”, wybrać go, a potem dać Białowąs pieniądze na jego realizację. Musiał więc z nią porozmawiać i usłyszeć zapewne pamiętne zdanie „będzie to film w filmie w ramach filmu”.
Na fali rozmowy z Białowąs doszło do jeszcze jednej konfrontacji reżyser- krytyk, która miała miejsce w telewizji śniadaniowej. Rozmawiał scenarzysta „Kac WAWA” Piotr Czaja z Tomaszem Raczkiem. Wyszło równie źle jak w przypadku Białowąs. Tylko, że żalu do Czaji nie mam, bo na film, który już w tytule nawiązuje do amerykańskiej produkcji i tak bym się nie wybrała. Natomiast na filmy z rekomendacją PISFu chodzę i mam prawo czuć się oszukana.