W piątek portal filmweb opublikował mocne video z konfrontacji reżyserki „Big love” Barbary Białowąs z nieprzychylnym jej recenzentem – Michałem Walkiewiczem. W Internecie zawrzało. Kilka godzin po publikacji materiału na Facebooku powstała grupa „Kulturoznawcy przepraszają za Barbarę Białowąs” i w błyskawicznym tempie zebrała ponad pół tysiąca fanów. Lincz trwa.
„Wy bez nas nie istniejecie”, „ja jestem przedstawicielką zdecydowanie tego postmodernizmu, bo inaczej już się teraz nie da” czy „interpretacja poszła w złym kierunku” to najgłośniejsze hasła tego weekendu. Internauci na Facebooku przerzucają się cytatami, szydząc z młodej reżyserki. Dla tych, którzy nie mieli jeszcze okazji zapoznać się z jej postacią, redakcja naTemat przygotowała krótkie story czyli „co gryzie Barbarę B.”
Zaczęło się od recenzji. Mocnej i jednoznacznej. Michał
Walkiewicz zarzuca w niej reżyserce filmu „Big love” nieudolność, posługiwanie się kliszami oraz estetykę rodem z telewizji śniadaniowej i programów interwencyjnych. „Opowiedziany językiem, którym wstyd już opowiadać, prawiący banały, których nie sposób już słuchać. Stawiający w centrum nie bohaterów, ale jakieś koszmarne klisze z prasy młodzieżowej, i to tej z czasów raczkującej demokracji. (…) Ponadto, mamy tu trzy stopnie upodlenia bohaterki(..) oraz tezę (chyba antymieszczańską, ale nie jestem pewien), którą ciężko znieść na trzeźwo: otóż love, nawet to biggest, kończy się tam, gdzie zaczyna się life. Finał, w którym bohaterka zwraca się bezpośrednio do widza i zachęca go, by "wyluzował", jest gwoździem do trumny całego przedsięwzięcia”. Reakcja jest szybka. Białowąs dzwoni do redakcji i umawia się na spotkanie z recenzentem. 8 marca w studio filmwebu dochodzi do rozmowy, która jest precedensem na skalę Polski. Pierwszy raz twórca przychodzi do recenzenta, żeby udowodnić mu, że ten się myli, nazywając jego film „mizernym”.
Być może to jest
pierwszy błąd Białowąs. Film jako dzieło powinien bronić się sam. Brak dystansu, który obrazuje chociażby przytoczona w filmie wypowiedź artystki: „ponieważ to debiut krytycy boją się przyznać, że mają do czynienia z dziełem, które dekonstruuje różne formy kinematografii. Gdyby zaproponował to twórca uznany, choćby Almodovar, to oczywiście piali by z zachwytu” nie ułatwia sprawy. W rozmowie Białowąs pogrąża się na każdym kroku. Przytacza zdania wyjęte z kontekstu, używa pojęcia „zła interpretacja”, czepia się konstrukcji „potwór z szafy”, którą nie wiadomo dlaczego bierze jako przytyk osobisty, a swój film charakteryzuje jako „film w filmie w ramach filmu”. Nie dziwne, że krytyk filmowy nie zostawia na niej suchej nitki. W końcu sama prosiła o rozmowę, więc pretensje może mieć tylko do siebie.
Osobiście żal mi Barbary Białowąs. Nie dlatego, że uważam, że zrobiła dobry film. Nie dlatego, że współczuję jej, bo zwyczajnie nie radzi sobie w rozmowie i daje ponieść się emocjom. Nie dlatego też, że choć idiotką pewnie nie jest, to na taką wyszła. Żal mi Białowąs, bo bezkrytycznie wierzy w siebie. Żal, bo nie ma w niej cienia pokory. Jest tylko tępe poczucie „wielkości”, które wzmacnia wypowiedziami w stylu: „uważam, że każdy krytyk (a przy tym i widz) powinien co najmniej dwa albo trzy razy zobaczyć mój film, żeby o go dobrze zrozumieć”. Otóż nie, pani Barbaro. Każdy widz i krytyk powinien raczej trzy razy zastanowić się zanim kolejny raz zainwestuję w polską kinematografię.
To co najbardziej w tej sprawie boli, to wcale nie kompetencje Barbary Białowąs. W końcu jest tylko młodą reżyserką, której trochę zaszumiało w głowie i dała się sprowokować. To co razi w tej sytuacji, to fakt, że film dostał dofinansowanie z PISFu, czyli również z moich pieniędzy. Ktoś musiał przeczytać scenariusz „Big love”, wybrać go, a potem dać Białowąs pieniądze na jego realizację. Musiał więc z nią porozmawiać i usłyszeć zapewne pamiętne zdanie „będzie to film w filmie w ramach filmu”.
Nie chcę przeprowadzać linczu na reżyserce. Myślę, że już wiele się nacierpiała. Komentarze w Internecie są niewybredne i w dużej mierze niemerytoryczne. Chciałabym raczej, żeby „przebojowa rozmowa Walkiewicza” była początkiem do innej rozmowy, na którą od dawna czeka środowisko. Nie chodzi tu o kondycję polskiej kinematografii, bo przecież powstają ostatnio filmy dobre, mądre i ciekawe. Chodzi raczej o niepokojący sposób finansowania i poziom szkolnictwa.
Na fali rozmowy z Białowąs doszło do jeszcze jednej konfrontacji reżyser- krytyk, która miała miejsce w telewizji śniadaniowej. Rozmawiał scenarzysta „Kac WAWA” Piotr Czaja z Tomaszem Raczkiem. Wyszło równie źle jak w przypadku Białowąs. Tylko, że żalu do Czaji nie mam, bo na film, który już w tytule nawiązuje do amerykańskiej produkcji i tak bym się nie wybrała. Natomiast na filmy z rekomendacją PISFu chodzę i mam prawo czuć się oszukana.
Ponadto, mamy tu trzy stopnie upodlenia bohaterki(..) oraz tezę (chyba antymieszczańską, ale nie jestem pewien), którą ciężko znieść na trzeźwo: otóż love, nawet to biggest, kończy się tam, gdzie zaczyna się life. Finał, w którym bohaterka zwraca się bezpośrednio do widza i zachęca go, by "wyluzował", jest gwoździem do trumny całego przedsięwzięcia.
Barbara Białowąs
Ponieważ to debiut krytycy boją się przyznać, że mają do czynienia z dziełem, które dekonstruuje różne formy kinematografii. Gdyby zaproponował to twórca uznany, choćby Almodovar, to oczywiście piali by z zachwytu.