To nie będzie historia o tym, że w Sopocie jest tłoczno i gofry są drogie. To będzie historia o mieście, które jest swego rodzaju ewenementem, choć wcale nie jest ideałem. Niektórzy mówią o nim jako o mieście dokończonym i trudno się dziwić. Od 25 lat ma tego samego prezydenta, a rozbudować nijak nie ma się gdzie. Pod turystyczno-rozrywkowym płaszczykiem skrywa jednak coś więcej. Poznajcie fenomen Sopotu.
Reklama.
Reklama.
Sopot - miasto dokończone?
Kiedy mówi się o Trójmieście, zwykle wymienia się miasta według liczebności mieszkańców: Gdańsk, Gdynia, Sopot. Niby nic w tym złego, ale w kontekście tego ostatniego, odwraca to uwagę od kluczowej informacji. Mianowicie, że nie leży on na końcu trójmiejskiego ciągu, ale dokładnie pośrodku ponad 580-tysięcznego Gdańska i prawie 250-tysięcznej Gdyni. Detal? W żadnym wypadku.
Kiedy spojrzy się na Sopot z lotu ptaka, z jednej strony domyka go morze, z drugiej strony las, a po lewej i prawej graniczy bezpośrednio ze wspomnianymi Gdańskiem i Gdynią. Podobnie jak w przypadku Helu, również Sopot jest więc miastem, które nijak nie ma się gdzie rozbudowywać.
Taka sytuacja przede wszystkim oznacza, że wiele osób o Sopocie myśli jako o mieście dokończonym. Bo co tu więcej robić? Turystyka rozhulana (do niej wrócimy), komunikacja oddelegowana ZTM w Gdańsku, a infrastruktura w zasadzie ogarnięta.
I choć to w dużej mierze idylla, bo z zarządzaniem miasta jest jak ze sprzątaniem domu - zawsze jest coś do roboty - to jeśli nie "dokończony", Sopot jest w dużej mierze "wykończony". I spójny, choć do ideału mu daleko.
Nie do końca kurort
Tego, że bycie stałym mieszkańcem kurortu, to nie bułka z masłem, raczej nie trzeba nikomu tłumaczyć. Wszystkie zmagają się z tym samym - tłumy (zawsze), chamstwo przyjezdnych (bardzo często) i jakość usług niewspółmierna do cen (często). Tu się teoretycznie Sopot niczym nie wyróżnia, ale... nie do końca.
Choć na Sopot patrzy się z zewnątrz jak na kurort, toczy się tam całkiem nieźle rozwinięte życie. Przedsiębiorcy, jak wskazują badania są co prawda w większości po 50-tce, a miasto boryka się z wyludnianiem, ale wiele się robi, żeby ludzie faktycznie chcieli tam mieszkać i prowadzić życie. A nie tylko wynajmować mieszkania turystom.
Miasto coraz prężniej się rozwija i nawet buduje mieszkania komunalne. To ma umożliwić osadzanie się tam na stałe i odcięcia się od opinii, że kurorty żyją wyłącznie w sezonie. Jak mówią mieszkańcy Trójmiasta, Sopot żyje całorocznie i "zmienia się wyłącznie stopień zatłoczenia Monciaka oraz obłożenie tańszych kwater i pensjonatów. – Ale życie miasta, czy to kulturalne czy biznesowe, jest całoroczne. Sopot tu w niczym nie przypomina np Mielna, Władysławowa, czy nawet Kołobrzegu – słyszymy.
Sopot dobiera sobie turystów
Skręt na mieszkańców nie oznacza, że w Sopocie zrezygnowano z turystów. Turystyka to niewyobrażalne zyski, a ignorowanie faktu, że ma się w gospodarstwie kurę, która znosi złote jaja, byłaby w przypadku gospodarza decyzją skrajną nieodpowiedzialną.
Natomiast Sopot niewątpliwie wykorzystuje swoją pozycję, którą hasłowo można określić: "Jesteśmy super, więc w gościach możemy sobie przebierać". W związku z tym można powiedzieć, że turyści (podobnie jak klubowicze w Sopocie) są w pewien sposób selekcjonowani. Sposób jest dość prosty, ale niejednorodny.
Sopot jest drogi, więc z automatu wiadomo, że bogaty turysta jest w Sopocie raczej z zasady mile widziany. Coraz bardziej zwraca się też w kierunku gości biznesowych, ale i wyższej klasy średniej oraz... seniorów.
Skąd ten wniosek? Ano chociażby stąd, że w mieście powstaje prywatne sanatorium. Jest także drugie, nawet z kontraktem NFZ, z którego zyski są niewielkie, ale prezydent Jacek Karnowski mówi naTemat wprost, że chodzi o zróżnicowanie gości. Do tego w tym roku Sopot przypomina, że jest uzdrowiskiem już od dwóch stuleci i w tym kierunku odwraca swoje działania marketingowe.
Słowo "odwraca", nie jest ani trochę na wyrost, bo sama pamiętam z czasów studiów (ok. 2010 roku), że Sopot miał zdecydowanie inną łatką, która bynajmniej nie kojarzyła się z walorami zdrowotnymi czy klimatami senioralnymi.
Dziś miasto z klubami wiąże pewna niepisana umowa, by wpuszczać jedynie osoby powyżej 21 roku życia, co podobno nawet się udaje, ale jeszcze kilka lat temu sporo było tam wielkich (mieszczących po kilkaset osób) dyskotek, z całym ich "dobrodziejstwem inwentarza". I to właśnie one i to, co w nich się działo (a działo się bardzo dużo) wpłynęło na to, by w Sopocie wprowadzić spore ograniczenia w kwestii funkcjonowania klubów nocnych.
Sopot, czyli "polska Ibiza"
Od kilku lat Sopot konsekwentnie walczy z przydomkiem "polska Ibiza", bo tak mówiło się o nim jeszcze kilka lat temu. Monciak (ul. Bohaterów Monte Cassino) był na przełomie pierwszej i drugiej dekady lat 2000 miejscem, w którym samej przyszło mi imprezować i faktycznie - powiedzieć, że była to wielka imprezownia, to nic nie powiedzieć. Niestety Sopot był wtedy miejscem, w którym film urywał się nie tylko (nie)odpowiedzialnym dorosłym, ale też sporemu gronu nastolatków.
Trójmiejska "Wyborcza" opisywała zresztą jeden z eventów tak: "W nocy z 13 na 14 października 2014 roku sopockie kluby zapełniły się nastolatkami, alkohol lał się strumieniami. W imprezę 'Wielkie połowinki Trójmiasta', w której mogły wziąć udział już 16-latki, włączyło się kilkanaście klubów. 'Sprawmy, aby ten poniedziałek był niezapomnianym poniedziałkiem w historii sopockiego clubbingu' – zachęcał organizator, agencja All Night.
I dla wielu był. Przez Sopot przetoczył się tłum pijanych małolatów, część z nich zabawę skończyła w komendzie. Bilans: 98 przypadków picia w miejscu zabronionym i śmiecenia, czworo zatrzymanych, dwoje z objawami zatrucia alkoholem na pogotowiu. Oraz 16-letnia gdynianka podejrzana o sprzedawanie narkotyków rówieśnikom".
W Sopocie hucznie bawili się także dorośli, którzy na wypoczynek wybierali się do Gdańska, Gdyni lub okolicznych miejscowości, a w Sopocie porywał ich melanż. To jednak właśnie młodzież była grupą, która stała się przyczynkiem do przyklejenia Sopotowi dość mrocznej łatki.
Pedofilia, samobójstwo i Zatoka Sztuki
W Sopocie swego czasu działał niejaki "Krystek" (Krystian W.), znany jako "łowca nastolatek". Ponieważ był blisko związany z właścicielami sopockich klubów, miał pretekst do tego, żeby nawiązywać kontakt z młodymi dziewczynami. Robił to pod pretekstem ofert pracy i innych, atrakcyjnych dla młodzieży propozycji.
Problem polegał jednak na tym, że "współpraca" z Krystianem W. ostatecznie często prowadziła do gwałtu, szantażu lub wykorzystywania seksualnego. Kilkunastoletnie dziewczynki kończyły jako prostytutki, które Krystek zmuszał do seksu szantażem.
Pokłosiem całego wątku było zresztą samobójstwo czternastoletniej Anaid, która w 2015 roku rzuciła się pod pociąg. Wcześniej miała zostać zgwałcona właśnie przez "Krystka". Mężczyzna odsiedział zresztą wyrok za gwałt, ale na innej dziewczynie.
Sprawa pedofilii w Sopocie ściśle wiąże się z kompleksem przy samej plaży, który nosił nazwę Zatoka Sztuki. To jej poświęcony jest zresztą film dokumentalny "Nic się nie stało" Sylwestra Latkowskiego. I choć produkcja pozostawia wiele do życzenia, dość jasno przedstawia to, jak bardzo złą sławę miała wówczas sopocka scena klubowa. Łatka sprzyjającej pedofilii i nadużyciom seksualnym z udziałem dzieci i bardzo młodych dziewczyn ciągnęła się za nią zresztą całe lata.
Zaginięcie Iwony Wieczorek
Bliski związek z Zatoką Sztuki ma także inna głośna, sopocka sprawa, czyli zaginięcie Iwony Wieczorek. Do dziś nie wiadomo, co stało się z dziewczyną, która w lipcu 2010 roku wyszła z Dream Clubu. Ostatni raz była widziana na promenadzie, która z Sopotu prowadzi do Gdańska. Nigdy nie dotarła do domu. Przepadła jak kamień w wodę.
Przed zaginięciem Iwona pokłóciła się ze znajomymi. Wśród nich był kolega wspomnianego "Krystka", a także właściciela lokali, w których dochodziło do pedofilskich incydentów. Dream Club, w którym przed zaginięciem bawiła się ekipa Wieczorek, był zresztą określany mianem "niezłego ku*widołka". To właśnie tam, na huśtawkach pod sufitem kołysały się 14-latki w bieliźnie, ściągane do tej pseudo-pracy przez pedofila.
Wszystkie te sprawy łączyło tło "tego samego miasta". Mam tu na myśli jednak nie tylko sam Sopot i jego granice, ale też władze, bo miasto rozwijało się, moralnie upadało, a potem znów się rozwijało pod wodzą tego samego prezydenta. Jacek Karnowski rządzi miastem od 25 lat.
Karnowski zaprowadza porządki
O Karnowskim powiedzieć można wiele. Jedni patrzą na niego jak na wójta dużej wsi (trochę to przesada jak na 38-tysięczne miasto, ale porównanie jest zabawne), inni widzą w nim głównie bardzo sprawnego polityka. I faktycznie, to Karnowski stoi za "Tak! Dla Polski", czyli grupą samorządowców, która prawdopodobnie zasili listy KO w kraju, gwarantując Donaldowi Tuskowi (swoją drogą mieszkającemu na stałe w Sopocie) poparcie w wielu miastach.
Karnowski jest non stop w podróży, bo jak twierdzą jego współpracownicy "zrobi wszystko, żeby odsunąć PiS od władzy". (To zresztą właśnie PiS przyczynił się do jego zmiany fryzury, bo powiedział, że dopólo partia będzie u władzy, to nie pójdzie do fryzjera). Przy tym ma spory margines zaufania ze strony mieszkańców, którzy już kilkukrotnie to udowodnili.
Trzeba powiedzieć wprost, że nie wszystkie lata rządów Jacka Karnowskiego były złote. W 2004 w Trójmieście upadała wakacyjna turystyka, bo regularnie kwitły sinice. Nawet ukuto przy tej okazji hasło: "Chcesz mieć wrzody - wejdź do wody". Bardzo zachęcające do tego, żeby wpaść nad Bałtyk, prawda?
Później było jeszcze gorzej, bo w 2009 roku Jackowi Karnowskiemu postawiono zarzuty, m.in. korupcji (został całkowicie oczyszczony). Przy tej okazji, na jego życzenie, przeprowadzono referendum ws. swojego odwołania. Wynik głosowania, w którym wzięło udział ok. 40 proc. mieszkańców, dał mu ponad 60-procentowe poparcie.
To pewnie dodało Karnowskiemu wiary, ale kolejne lata również nie były łatwe. Najpierw w 2010 zaginęła Iwona Wieczorek, a potem na jaw zaczęły wychodzić problemy z pedofilią z Zatoką Sztuki w tle. W końcu sprawa samobójstwa 14-latki.
Warto przy tej okazji wspomnieć, że zanim wyszło, co faktycznie działo się w Zatoce Sztuki, to przedstawiciele magistratu widzieli we właścicielach obiektu (co najmniej) "super partnerów do biznesu". To tam odbyło się chociażby Europejskie Forum Nowych Idei, gdzie zjeżdżała się smietanka polityczno-biznesowa z Polski i nie tylko.
Taka współpraca niespecjalnie dobrze o Karnowskim świadczyła, ale mimo to prezydent przetrwał, uzyskując w wyborach w 2014 wynik bliski 50 proc. Cztery lata później poparło go prawie 60 proc. mieszkańców. – Wkurza jednak ta autorytarność prezydenta – jak powiedziała jedna z osób z jego bliskiego otoczenia. – On by chciał, żeby wszystko było po jego myśli, a ludzie nie lubią, że się im narzuca – dodaje. Mimo to Karnowski sopocianom "narzuca" nieprzerwanie od 1998 roku. I to za ich przyzwoleniem.
Niby koniec Polski, a zewsząd jakby blisko. Dojazd do Sopotu ogarnięty na medal
Na deser tej sopockiej recenzji zostawiłam sobie coś, co niby w dobie samochodów nie jest jakoś bardzo istotne, ale jednak jest, czyli dojazd.
Kwestia komunikacji międzymiejskiej w Sopocie jest rozwiązana praktycznie tylko w teorii. Dla turystów możliwa jest szybka komunikacja koleją (z centrum Sopotu do centrum Gdyni dojedziemy w niespełna kwadrans, a do centrum Gdańska w 20 minut), co jest super, ale już mieszkańcy Trójmiasta tak słodko nie mają.
Problemem jest to, że jednego biletu nie ma od dekad. – Jest jeden, ktory udaje wspolny bilet, ale jest horrendalnie drogi i kretyński w zamyśle, bo nawet najwyzsza opcja wyklucza jednego z przewoźników – słyszymy.
Zamienić ma to system "Fala", który ma ruszyć na jesień, ale już wiadomo, że to kolejna pomyłka. Przykład? Bardzo proszę. Tczew ogłosił, że bardziej opłaca mu się wprowadzenie bezpłatnej komunikacji miejskiej, niż wejście do łączącego aglomerację systemu.
Bardzo dobrze jest za to z dojazdem do Trójmiasta z wielkich miast. Dla przykładu, jechałam ostatnio do Sopotu z Wrocławia niewielkim busem. Ani specjalnie nowy, ani specjalnie szybki. Do tego doszły dwa postoje na stacji, podczas których osiem osób kupowało sobie kawę (więc dłuższe).
Wyjechaliśmy ok. 6 rano, a na miejsce dojechaliśmy chwilę po 10:00. Pociągiem jedzie się tyle samo, chociaż Warszawa ma jeszcze lepiej (bo bliżej, wiadomo). Ze stolicy do Trójmiasta dostaniemy się pociągiem w nawet 2 godziny i 50 minut, a samochodem w ok. 4 godziny. Mniej więcej tyle samo jedzie się z Łodzi i Poznania: autem +/- 4 godziny, a pociągiem ok. 3 godzin i 40 minut.
Nic, tylko sprawdzić rozkład i przekonać się na własnej skórze, o co dokładnie chodzi z tym Sopotem.