Kocham imprezy, pijam alkohol, po którym nawet tańczę i uwielbiam rozmawiać z ludźmi. Nie jestem też sknerą, więc teoretycznie nic nie powinno mnie powstrzymywać przed decyzją o tym, czy pójść na wesele. A jednak na myśl o tym, że czeka mnie wesele, robi mi słabo. Chodzi o coś, czego przy tworzeniu listy gości nie bierze pod uwagę wiele par, a jednak jest kluczowe. To samopoczucie obu stron w związku z zaproszeniem.
Reklama.
Reklama.
Impreza naszych marzeń
Już czuję tę zbliżającą się lawinę hejtu, dlatego mam potrzebę, żeby trochę się usprawiedliwić. Jestem zaproszona na wesele jako gość do osób, których nigdy w życiu nie widziałam na oczy. Być może to czarujący ludzie, ale tego nie jestem w stanie stwierdzić, bo skąd.
To rodzina mojego męża, z którą on również nie ma bliskich relacji i na przestrzeni ostatniej dekady widzieli się raz, a może i nawet nie. Ciągle jednak słyszymy, że "na wesele pójść wypada".
Decyzję o tym, czy pójdziemy, czy nie, zostawiłam mężowi. Jak postanowi, tak zrobimy. Jeśli podejmie decyzję, że idziemy, zrobię wszystko, żeby cała nasza czteroosobowa rodzina bawiła się szampańsko. Jeśli zdecyduje, że nie, to pewnie odetchnę. Bo uczucie, które towarzyszy mi, kiedy przypominam sobie o tej imprezie, odbiera mi siły do organizacji całego przedsięwzięcia.
Z rodziną trzeba utrzymywać kontakt (?)
Argumentem, który regularnie przedstawiają wszyscy lobbujący za naszym udziałem w weselu, jest to, że "to przecież rodzina". Tu faktycznie mogę być trochę wypaczona, bo w mojej rodzinie zawsze wyglądało to średnio. Nawet okazji do zdjęć, na których podobno "z rodziną wygląda się najlepiej" było niezbyt wiele. Ot, jakoś się te relacje nie kleiły.
Mimo to sama zawsze zazdrościłam w duchu wszystkim, którzy "bliskich" mieli nie tylko w dosłownie bliskich krewnych, ale też w tych dalszych. Sama do dziś staram się nad tym pracować, o czym za chwilę, natomiast wielopokoleniowe spotkania są dla mnie czymś trochę obcym.
U mojego męża sprawa ma się nieco lepiej, ale jednak takie spotkania ograniczają się faktycznie do grona rodziców i rodzeństwa, i mam świadomość, że ta konkretna impreza raczej nie będzie żadnym przełomem w zacieśnianiu odległych dotąd relacji.
Nie krytykuję tu jednak absolutnie nikogo, kto ma poczucie, że zapraszając na wesele kuzynkę babci, podejmuje świetną decyzję. To indywidualny wybór każdej pary, która powinna ustalać listę gości zgodnie z własnymi przekonaniami. Dylematy jednak pojawiają się chyba zawsze, stąd w odpowiedzi na pytanie: "czy wypada?", dorzucę szczyptę prywaty.
Czy zapraszanie rodziny na wesele jest koniecznością?
Pamiętam jak dziś słowa teściowej, która słysząc, że będzie więcej znajomych niż rodziny, w tym sporo ludzi z mojej pracy, grzmiała: "Dobrze się zastanówcie, kogo zapraszacie! To jest w końcu wasz ślub!"
Mając świadomość, że chodzi jej o to, że nie wiadomo, czy są to ludzie warci określenia "przyjaciel", które jest osobiście dla mnie słowem bardzo dużego kalibru, odpowiedziałam, że zapraszamy tych, którzy w tym momencie są nam bliscy. I choć oczywiście nie wiem, czy będziemy mieć z nimi kontakt za 20 lat, to teraz są ważni i co kluczowe, to ludzie, którzy dobrze nam życzą.
Organizując własne przyjęcie ślubne, kierowaliśmy się więc z moim ówczesnym narzeczonym (dziś mężem) prostym schematem: zapraszamy ludzi, na których nam zależy i z którymi dobrze się bawimy.
"Nie zaprosili, a przecież by im się to zwróciło"
Od początku wiedzieliśmy, że nie chcemy wielkiego weselicha, tylko zwyczajną imprezkę, więc wybór gości był dość prosty. Na liście znalazło się łącznie 50 osób, a że robiliśmy wszystko w ogrodzie w moim rodzinnym domu, limit był trochę ograniczony. Z rodziny skupiliśmy się na najbliższych duchowo, a nie stopniem pokrewieństwa.
Wśród takich osób nie znalazł się ojciec mojego ciotecznego rodzeństwa. Zawsze był tym wujkiem, który nigdy w życiu nie zamienił ze mną jednego zdania z sensem, a kiedy byłam dzieckiem i przyjeżdżał w gości do moich rodziców, to na wiejskim odpuście kupował wyłącznie prezenty dziecku swojej partnerki, pomijając przy tym mnie i własne dzieci.
Dziś chce mi się z tego śmiać, ale wtedy było to zwyczajnie przykre. Odbierałam go jako wyniosłego i w sumie tyle jestem w stanie o nim powiedzieć. Ot, obcy człowiek, którego dwójka dzieci była jednak dla mnie bardzo bliskimi ludźmi. I ta dwójka (z czwórki) na liście gości się znalazła.
Nie dość powiedzieć, że skrytykowano mnie za decyzję, że nie zaprosiłam wszystkich (również wuja), bo "rodziny się nie dzieli". Co więcej, kiedy rzeczony wuj dowiedział się, że nie znalazł się na liście gości, miał powiedzieć: "Hm... Nie zaprosili mnie? Dziwne. Przecież by im się zwróciło..."
Słowo "zwróciło" mogłabym w tym kontekście potraktować jedynie dosłownie, a wypowiedź ta sprawiła, że jeszcze dobitniej dotarło do mnie, jak dobra była to decyzja.
I oczywiście mam świadomość, że organizacja ślubu i wesela często wiąże się z udziałem (również finansowym) rodziców i to właśnie oni narzucają narzeczonym, kto ma się znaleźć na liście gości, ale może warto w tym przypadku tupnąć nogą.
I zupełnie nie chodzi o to, że nakłania się do zapraszania kogoś, kto jest daleką czy bliską rodziną lub wspólnikiem biznesowym teścia, czy teściowej, tylko o to, że naciska się przyszłych małżonków, by zapraszali ludzi, którzy nic dla nich nie znaczą.
Bo czy o takich osobach można powiedzieć, że z całą pewnością dobrze parze życzą, a nie idą na wesele po to, żeby się najeść, upić i wybawić? Albo, co gorsza, z poczuciem, że muszą wsadzić do koperty niemałe pieniądze, co też bywa problematyczne.
Ile do koperty na wesele? Niech to nie będzie wyznacznikiem
O tym, że wesele to w końcu spore wydatki po obu stronach nie trzeba nikogo przekonywać. W INNPoland pisaliśmy, że standardowa cena "talerzyka", czyli kosztu zaproszenia jednego gościa, to ok. 300 złotych.
Jeśli zaproszona jest czteroosobowa rodzina, to kwota, którą "wypada" dać do koperty robi się nieobojętna dla większości polskich budżetów domowych. Na taki wydatek wielu rodzin zwyczajnie nie stać. I o ile na bliskich pieniądze łatwiej z kieszeni wysupłać, o tyle na ludzi, których nigdy się nie widziało na oczy, niejednemu jest żal. Szczególnie gdy wesel w roku ma się kilka.
Pytanie, czy sama świadomość tego, że zapraszamy gości, dla których nic nie znaczymy, albo takich, którzy prawdopodobnie zaproszenia nie przyjmą lub wykręcą się wymówką, nie powinna być dostatecznym powodem, żeby odpuścić sobie na wstępie i wsadzić w kieszeń to, że "wypada". Oni wtedy również nie będą musieli zastanawiać się ile "wypada" dać do koperty i mamy sytuację win-win.
Wesele, czyli okazja do spotkań rodzinnych
Są też tacy, którzy uważają, że wesela i wszelkie podobne imprezy są doskonałym momentem do spotkań rodzinnych. Trudno z tym polemizować, choć prawda jest taka, że większości z tych ludzi nigdy już raczej nie zobaczymy, a przynajmniej przez długi czas.
Jeśli zapraszamy kogoś, kogo widzimy na oczy pierwszy raz w życiu, to umówmy się, że na weselu również raczej nie będzie okazji do prowadzenia pogłębionych rozmów. I choć sama jestem zwolenniczką tego, by o kontakty z rodziną walczyć, to może niekoniecznie takim kosztem.
W imię zacieśniania relacji z krewnymi, którym przecież tylko w teorii służą wesela, można zwyczajnie zorganizować zjazd rodzinny i to jest mój plan na wkład w budowanie kontaktu z rodziną. Wtedy każdy partycypuje równo w kosztach i ma prawo do decydowania, czy w ogóle chce w taką relację inwestować.