Nie dość, że przeciętna pensja pracownika prywatnej firmy jest niemal o tysiąc złotych niższa od urzędniczej, to jeszcze tym drugim udało się obronić przed inflacją. Zatrudnieni w państwowych i samorządowych przedsiębiorstwach zarabiają więcej niż przed rokiem.
"Płace w sektorze prywatnym rosną wolniej, bo zwykle bardziej pilnuje się w nich kosztów niż w przedsiębiorstwach publicznych" – oceniła w serwisie
Forsal.pl Karolina Sędzimir, ekonomista PKO BP. Okazuje się, że w kryzysie pracownicy prywatnych przedsiębiorstw są też bardziej ostrożni: obawa o utratę pracy sprawia, że nie domagają się podwyżek i akceptują nawet obniżenie wynagrodzeń, jeśli jest to podyktowane interesem firmy.
Wzrasta liczba pracowników, którzy chcą mieć zakres obowiązków, pozwalający pogodzić pracę z życiem osobistym. W obliczu kryzysu wiedzą, że nie mają co liczyć na podwyżki, więc starają to sobie odbić innymi czynnikami. Pracodawcy, na razie przekonani, że o nowych pracowników łatwo, mogą mieć wkrótce problem podczas rekrutacji, bo na rynek wchodzi pokolenie niżu demograficznego. CZYTAJ WIĘCEJ
Potwierdzają to liczby. Okazuje się, że w tym roku po raz pierwszy od dwóch dekad wzrost płac w sektorze prywatnym był niższy niż wskaźnik inflacji. Oznacza to, że choć na konto wpływa taka sama kwota, możemy mniej za nią kupić.
Rezultaty już widać. Jak podał Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, w ubiegłym roku ze sklepów wynosiliśmy zdecydowanie mniej płatków śniadaniowych (7,7 proc.), ryb i przetworów rybnych (5,6 proc.), a nawet ziemniaków (6,3 proc.). Z obserwacji, które przeprowadziła natomiast grupa Żywiec, wynika, że Polacy masowo przerzucają się na tańsze odpowiedniki kupowanych do tej pory produktów [więcej o sprawie dziś w naTemat].