Dokąd wyjechać do pracy za granicą? Choć Wietnam jest pewnie jednym z ostatnich krajów, który przyjdzie ci na myśl jako odpowiedź na to pytanie, postanowiłam wyjechać właśnie tam. W Wietnamie pracowałam jako nauczycielka angielskiego. Jak do tego doszło?
Reklama.
Reklama.
Większość z nas myśląc o pracy za granicą ma automatyczne skojarzenie z pracą w Niemczech czy w Holandii. Są jednak kraje, w których można zarobić równie dobre pieniądze, nie pracując fizycznie i całkiem nieźle się przy tym bawiąc. Pod warunkiem, że lubisz pracę z dziećmi, bo mowa tu o pracy jako nauczyciel języka angielskiego w Wietnamie. Taką drogą zdecydowałam się pójść w 2018 roku, mimo że nigdy nie byłam jeszcze poza Europą.
Jak wygląda praca w wietnamskich szkołach i droga do zatrudnienia? Jakie wymagania trzeba spełnić, aby w ogóle być wziętym pod uwagę przez pracodawców? Wyjaśniam poniżej na podstawie własnych doświadczeń.
O tym, że w Wietnamie można pracować jako nauczyciel angielskiego bez większej papierologii, dowiedziałam się lata temu z jakiegoś bloga podróżniczego pary, która w ten sposób zarabiała w podróży. Przeczytałam wpis i, jak to zwykle bywa, zapomniałam o nim.
Kilka lat później siedziałam jesienią w Holandii i pracowałam razem ze znajomymi przy kompletowaniu zamówień z kolorowymi skarpetkami na Black Friday. Praca nie była ciężka, ale na zimnym magazynie, po którym chodziliśmy poubierani na cebulkę. Planowałam w Holandii zostać przez kilka miesięcy, jednak ani trochę nie podobała mi się ta wizja. Tym bardziej, że kiedy już opadły złote jesienne liście, na zewnątrz zrobiło się szaro i ponuro.
Razem ze mną pracowała Ania, która dopiero co wróciła z rocznego pobytu w Azji. Choć sama już wtedy dużo podróżowałam, to nie udało mi się dotrzeć jeszcze poza Europę. A Ania chętnie opowiadała o swoich przygodach w egzotycznych krajach, o tym, jak sprzedawała polskie pierogi na targowisku w Kambodży i jak bardzo życzliwi są ludzie w tamtej części świata.
Coraz bardziej ciągnęło mnie w świat, a nie na smutną halę z wesołymi skarpetami. Wyjazd do Azji i pobyt tam wiązałby się jednak z ogromnymi kosztami, których w tamtym momencie nie byłam w stanie pokryć. W końcu z jakiegoś powodu znalazłam się na tym magazynie.
I wtedy jak z nieba spadł mi post na grupie na Facebooku.
Niewiele się zastanawiając napisałam do Marty, że jak do Wietnamu, to ja w sumie bardzo chętnie. Nie miałam jeszcze żadnego konkretnego planu, ale ona też nie. Chciałyśmy po prostu zarobić trochę pieniędzy albo chociaż wyjść na zero, bez konieczności spędzania zimy w szarym otoczeniu.
Był listopad, więc dałyśmy sobie czas na zarobienie pieniędzy na wyjazd do końca roku. Do świąt pracowałam dalej na magazynie w Holandii, a później zjechałam do Polski. W tym czasie kupiłyśmy bilety w jedną stronę do Wietnamu po okazyjnej cenie (jeśli dobrze pamiętam, było to niecałe 700 zł).
Do czasu wylotu nie spotkałyśmy się ani razu, ale świetnie dogadywałyśmy się pisząc ze sobą. Pierwszy raz zobaczyłyśmy się... na dworcu w Warszawie, kiedy w ostatniej minucie wbiegłam do pociągu jadącego w stronę lotniska.
Poszukiwania pracy w Wietnamie
Nie do końca przemyślałyśmy wszystko, co robiłyśmy w związku z naszym wyjazdem. A jeśli mam być w stu procentach szczera to... nie przemyślałyśmy prawie nic. Nawet paszport wyrabiałam na dwa tygodnie przed wylotem, a wnioski o wizy złożyłyśmy nie takie, jakie powinnyśmy. Ale ostatecznie wszystko się udało i po dwu przesiadkach w Atenach i Singapurze udało się wylądować w Wietnamie.
Jako że obracam się w bardzo aktywnym podróżniczo towarzystwie, na miejscu w Ho Chi Minh jeszcze tego samego dnia, w którym wylądowałyśmy, spotkałyśmy się z kilkoma moimi znajomymi, którzy podróżowali wtedy po Azji. Wszyscy byliśmy w Sajgonie (inna nazwa Ho Chi Minh) po raz pierwszy i nikomu z nas się tam nie spodobało. Postanowiliśmy kolejnego dnia po śniadaniu wyjechać do Mũi Né, jednej z najsłynniejszych backpackerskich miejscowości nad morzem w Wietnamie.
Miałyśmy nadzieję, że to właśnie w Mũi Né lub sąsiednim Phan Thiết uda nam znaleźć się pracę. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że przyleciałyśmy akurat podczas niemal trzytygodniowej przerwy w zajęciach z powodu obchodów Tết - wietnamskiego Nowego Roku opartego na chińskim kalendarzu.
Przez jakiś czas roznosiłyśmy ulotki z informacją, że szukamy pracy, ale po kilku dniach zrezygnowałyśmy z tej formy ze względu na brak odpowiedzi i zaczęłyśmy szukać pracy na lokalnych grupach na Facebooku.
Tam szło już nam zdecydowanie szybciej. Po niecałej dobie od dodania naszego posta z ogłoszeniem byłyśmy już umówione na rozmowę kwalifikacyjną w Sajgonie. Obydwie przeszłyśmy ją pozytywnie i za kilka dni miałyśmy przeprowadzić się do nieznanej nam wcześniej miejscowości Bà Rịa. Tam w znalezieniu zakwaterowania miała pomóc nam sekretarka ze szkoły.
Jak się jednak okazało, Bà Rịa było małym miasteczkiem, w którym niewiele mieli na wynajem oprócz pokoju w hostelu. Kiedy tylko pojawiłyśmy się tam z Martą, wzbudziłyśmy ogromne zainteresowanie mieszkańców. Nie jest to ani trochę turystyczna miejscowość, dlatego lokalsi bardzo rzadko mają okazję widzieć tam białe kobiety. Ludzie dosłownie zatrzymywali się w osłupieniu i robili nam zdjęcia. A my byłyśmy niewiele mniej zszokowane ich zachowaniem, co oni naszym widokiem.
W czasie kiedy trwały poszukiwania naszego nowego miejsca zamieszkania, naszym tymczasowym zakwaterowaniem został... domek na drzewie. Wylądowałyśmy w nim głównie dlatego, że na Bookingu była to najtańsza opcja noclegowa. Nie żałowałyśmy jednak ani chwili tam spędzonej. Ola la Homestay, bo tak nazywał się obiekt, został od zera postawiony przez Filipińczyka, który służył nam radą i pomocą w każdej sprawie.
Minął tydzień, a my mimo wspaniałego pobytu w Ola la nieco niecierpliwiłyśmy się brakiem informacji o zakwaterowaniu. Po wymianie wiadomości z sekretarką szkoły ta zaproponowała nam ostatecznie zamieszkanie w rodzinnym domu przyjaciela dyrektora, w zamian za dzienną godzinną naukę angielskiego jego dzieci. Z braku innych opcji postanowiłyśmy, że zaryzykujemy.
Spodziewałyśmy się, że naszym nowym miejscem do mieszkania będzie wspólny pokój. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy każda z nas dostała na wyłączność po ogromnym pokoju z własną łazienką i tarasem. A wszystko to w luksusowej willi, w której mieszkały łącznie 3 pokolenia i zatrudniona była pokojówka, która także gotowała. W dodatku do miejsca pracy miałyśmy około 3 minuty spacerem. Wszystko układało się perfekcyjnie.
Sama rodzina u której zamieszkałyśmy, z biegiem czasu stała się naszą drugą rodziną. Spędzałyśmy z nimi czas wolny, a nawet i Wielkanoc, podczas której zrobiłyśmy dla nich pokazowe, wielkanocne śniadanie.
Razem z nami w domu mieszkała trójka dzieci, którym miałyśmy codziennie w tygodniu dawać godzinne lekcje. Marta uczyła najstarszego, dwunastoletniego chłopca, a ja sześcioletnią Hannę i jej trzyletniego brata, na którego wszyscy mówili po prostu "bejbi".
Praca w szkole w Wietnamie
Szkoła, w której pracowałyśmy, była jedną z największych w okolicy. Ale jak to się w ogóle stało, że mogłyśmy pracować w Wietnamie jako nauczycielki? Jedyne, czego wymagała od nas placówka, to certyfikat TEFL, który jest dokumentem potwierdzającym umiejętności pozwalające na nauczanie języka angielskiego, jeśli nie jest naszym językiem ojczystym.
Każdy nasz dzień w szkole wyglądał w zasadzie tak samo. Każda z nas miała przydzielone klasy, zajęcia rozpoczynały się o 8, o 11 razem z uczniami jadłyśmy lunch w ogromnej szkolnej stołówce i do 13 miałyśmy przerwę. Zwykle wracałyśmy wtedy do domu na szybką drzemkę.
W Wietnamie jest to pora, kiedy jest tak duży upał, że większość ludzi zajmuje się wtedy jedynie spaniem. Zdarzało się, że inni nauczyciele, którzy mieli do domów dalej od nas, spali w swoich klasach na biurkach.
Chyba najciekawszym momentem podczas mojej pracy jako nauczycielka w Wietnamie były egzaminy. Wszystko odbywało się tam zupełnie inaczej niż w przeciętnej europejskiej szkole i niż przeciętny Europejczyk może sobie wyobrazić.
Pewnego poniedziałku odbywały się bardzo ważne testy dla podstawówki. Od nich zależało to, czy dany uczeń przejdzie na dalszy poziom nauczania, czy pozostanie na tym obecnym. O samych egzaminach dowiedziałam się w czwartek po południu, kiedy to planowo miałam już weekend. Nie spodobało mi się, że dowiedziałam się o tym tak późno, bo nie miałam nawet szansy na powtórzenie materiałów z dziećmi.
Nie wiem jak inni, ale u mnie w wieku sześciu lat nie byłoby opcji, żebym nadal pamiętała wszystkie słówka, których się uczyłam dwa miesiące temu. Szczerze mówiąc, to pewnie nie pamiętałam nawet tego, czego się uczyłam dwa dni wstecz. A warto tu wspomnieć, że większość dzieci, które uczyłam, nie potrafiło jeszcze dobrze mówić, czytać i pisać po wietnamsku, a co dopiero po angielsku.
Skąd wiedziały, co do nich mówię w trakcie lekcji? Otóż na zajęciach, które prowadziłam, miałam obowiązkowe wsparcie wietnamskiej asystentki, która wszystko dzieciom tłumaczyła.
Ale wracamy do egzaminów. W piątek wieczorem od głównej kierowniczki dostałam na maila przykładowe wideo z przebiegu egzaminu oraz informację, że w niedzielę ktoś zadzwoni i mnie poinstruuje co i jak mam robić. Oczywiście żadnego telefonu nie było.
W poniedziałek rano, kiedy tylko weszłam do pokoju nauczycielskiego, standardowo zapytałam: "Sieeemaaneeczko wietnamskie świry, jak tam weekendzik minął?!”. A tak naprawdę to zapytałam tylko, czy wiedzą o co chodzi z tymi całymi testami. Jedyne czego się dowiedziałam, to to, że zaraz ktoś mi powie. Dzięki.
Kiedy tak sobie staliśmy w tym pokoju i niepewnie spoglądaliśmy na siebie, rozpoczęło się rozdawanie materiałów, przydzielanie klas, sal i tak dalej. Stojący obok mnie nauczyciel z Australii dostał wydrukowany obrazek, który jego klasa miała za zadanie opisać na teście. Miał na imię Frank i zawsze robił jakieś afery i kwestionował wszystko, co do niego mówili przełożeni. Ale ja uważałam, że to bardzo dobrze, bo tylko on miał wśród nich jakiś autorytet i czasem nawet brali pod uwagę to, co mówił.
I tym razem nie zawiódł reszty grona pedagogicznego. Z niedowierzaniem spojrzał się na ten obrazek, potem na kierowniczkę, znowu na obrazek i jak nie krzyknął, że co to w ogóle jest na tym wydruku i że jego uczniowie przecież nie będą w stanie wykonać tego zadania.
Frank ma uczniów o poziom wyżej od moich, spojrzałam więc na kartkę, a tam faktycznie było coś, co znacznie wykraczało poza zakres ich wiedzy.
Kierowniczka zapytała go łagodnym tonem, o co chodzi, na co Frank w odpowiedzi rzeczowo wytłumaczył, że dzieciaki nigdy w życiu nie słyszały nazw przedstawionych na kartce przedmiotów po angielsku, więc jak mają je teraz nazwać i to w dodatku na ważnym teście.
– Let them try – usłyszał w odpowiedzi.
Wybuchnęłam wtedy w środku śmiechem, bo jak można zrobić takie coś na egzaminie? Wyraz twarzy zachowałam jednak kamienny. A Frank? W nim chyba coś wtedy pękło, załamał się. Buntowniczy nauczyciel odszedł w niepamięć i zastąpił go zrezygnowany miesiącami walki z systemem smutny wrak Franka. Po chwili rozeszliśmy się każdy do swoich klas na egzaminy.
Moim uczniom test ze "speaking" poszedł całkiem nieźle. Niektóre tylko zamiast "dog" pokazywały "tree", a w sukienkę ubierały chłopca, ale jest to totalnie wybaczalne i wszystkie zdały, choć dwójka z nich nie pamiętała, jak ma na imię. Po "speaking" przyszła pora "listening". Arkuszy na oczy nie zobaczyłam, bo rozdała je wietnamska asystentka i ona też tłumaczyła polecenia. Do klasy weszła kierowniczka ze swoim laptopem, włączyła egzaminacyjną słuchankę, po czym wyszła.
Z głośników dziecięcy głos zaczął mówić coś o żabach i rybach. Nie wzbudziło to moich podejrzeń, bo w końcu jeden z przerabianych przez nas rozdziałów był właśnie zwierzętach. Zauważyłam za to, że uczniowie nie bardzo wiedzą, o co chodzi, więc starałam się ich podnieść na duchu, uśmiechając się do nich.
Do klasy w międzyczasie wróciła kierowniczka. Spojrzała na arkusze dzieciaków, zauważyła że nic z tego nie rozumieją i kilkorgu nawet próbowała podpowiadać. Rozpoczęła się część druga słuchanki, a tam, że fish between coś i fish in front of coś. Byłam pewna, że dzieci z mojej klasy jeszcze tego nie przerabiały.
Widząc na ich twarzach wypisane drukowanymi literami jedno wielkie "NIE WIEM", postanowiłam wstać i zerknąć na obrazki. Nie było tam ani jednej ryby, ponieważ moja przełożona włączyła złą słuchankę i na jej podstawie jeszcze pomagała dzieciakom. Po mojej interwencji, zostały im rozdane dobre arkusze.
Kiedy już skończyła się ta farsa, postanowiłam przejść się po klasach, żeby sprawdzić, jak wyglądają testy z innych przedmiotów. W klasie obok mnie odbywały się lekcje matematyki. Uchyliłam lekko drzwi, żeby zobaczyć czym się zajmują, a tam równania różniczkowe wypisane na tablicy a siedmiolatki siedzą i się patrzą na to z rozdziawionymi buziami.
- They don’t know thi… - zaczęłam nieśmiało mówić do nauczyciela za biurkiem.
- Shhhhh… Let them try...
Zamknęłam więc drzwi i udałam się w kierunku kolejnej klasy, gdzie odbywały się lekcje przyrody, a tam na tablicy, że roztwór wodorotlenku Me(OH)2 charakteryzuje pH=12 oraz stopień dysocjacji = 5%. Oblicz stężenie molowe wodorotlenku.
- But they are only 6 yea…
- Shhhh… Let them try... - usłyszałam po raz kolejny.
Dalej była klasa gdzie odbywają się zajęcia z robotyki. Na podłodze leżało pełno części komputerowych. Kiedy zapytałam, co tu się dzieje, nauczyciel odpowiedział mi, że na rozgrzewkę przed egzaminem mają złożyć z tego komputer.
- 3, 2 ,1 START! – krzyknął do dzieci.
Te natychmiast poderwały się ze swoich miejsc i zaczęły łapać za losowe części. Po około 15 sekundach połowie dzieci leciała skądś krew, jedno właśnie wkładało sobie do nosa procesor, a kolejne włożyło sobie do buzi końcówkę kabla zasilającego i zmierzało w stronę gniazdka, żeby się podłączyć.
- I don’t think that they kno…
- Shhhh… Let them try...
Czym prędzej wyszłam i postanowiłam udać się do domu, odpuszczając sobie wejście do klasy, gdzie był egzamin z literatury. Kiedy przechodziłam przez plac na zewnątrz, to akurat budowali skocznię narciarską na zaliczenie z wychowania fizycznego. Pogoda mówiła, że tego dnia będą 34 stopnie.
Z powyższej historii naprawdę wydarzyła się tylko część sytuacji. Kiedy zaczęłam zmyślać? Pozostawiam do własnej interpretacji. Miało to jednak na celu pokazanie, do jak absurdalnych sytuacji potrafiło dochodzić podczas pracy w wietnamskiej szkole.
Ile można zarobić pracując jako nauczycielka w Wietnamie?
Ile się chce. Przedział zarobków jest dla nas całkiem atrakcyjny, bo zaczyna się już od około 12 dolarów na godzinę. Górna granica zależy od naszego doświadczenia, kwalifikacji i miasta, w którym się zatrudniamy. Pracując w prestiżowych centrach językowych w 2018 roku mogło to być nawet 50 dolarów za godzinę lekcyjną.
Swój pierwszy milion można zarobić w Wietnamie bardzo łatwo. W ichniejszej walucie, dongach wietnamskich, milion to w przeliczeniu około 180 złotych. Pierwszy milion można więc zarobić już pierwszego dnia swojej pracy.
W ciągu pół roku pracowałam jako nauczycielka nie tylko w prywatnej, dużej szkole, ale i w małym centrum językowym. I to właśnie centrum językowe wspominam najmilej.
W porównaniu do szkoły, w której klasy liczyły niemalże 30 uczniów, praca w grupach 5-7 osobowych była bajką. O wiele łatwiej było nawiązać z dzieciakami więź i po prostu sprawiać, że ucząc się, równocześnie dobrze się bawiły.
Trzeba zaznaczyć, że rodzice w Wietnamie kładą na swoich dzieciach ogromną presję, jeśli chodzi o naukę.
Często zdarza się, że kilkulatki wstają już o godzinie 6 rano, idą do szkoły, a po szkole codziennie dodatkowo chodzą na zajęcia z języka angielskiego. Niejednokrotnie dzieci, które uczyłam popołudniami w centrach językowych, były po prostu wyczerpane. Same przyznawały, że z rodzicami prawie się nie widzą, a po powrocie do domu siadają jeszcze do lekcji, jedzą kolację i idą spać.
W tej chwili zasady co do zatrudniania obcokrajowców jako nauczycieli znacznie się zmieniły i są o wiele bardziej restrykcyjne. Przez wiele lat pracę można było otrzymać tak naprawdę jedynie za to, że było się jaśniejszej karnacji i "wyglądało europejsko". Prowadziło to niestety do wielu patologii, w których backpackersi, często na kacu, prowadzili lekcje w przerwach pomiędzy kolejnymi imprezami.
Przy obecnie panujących zasadach pracy jako nauczycielka już bym raczej nie dostała. I po latach od mojego pobytu tam i usłyszeniu od innych wielu historii na temat europejskich (i nie tylko) nauczycieli w Wietnamie, myślę, że bardzo dobrze, że tak się stało.
Hej, życie mnie trochę ostatnio zweryfikowało i szukam kogoś, kto tak jak ja chciałby wyjechać do pracy za granicę. Mogę paść konie na Islandii, albo uczyć dzieci angielskiego w Wietnamie albo zmywać gary w Szkocji.
Marta
Pisała w poście dziewczyna, z którą później dzieliłam wietnamską codzienność przez niemalże pół roku.