“Dlaczego jak grubas, z dość debilną twarzą, w filmie „Kac Vegas” siusia do basenu Mike'a Tysona to jest śmieszne, a jak chłopaki siusiają koło palmy w Warszawie to już śmieszne nie jest?” Piotr Czaja, scenarzysta „Kac WAWA” i bohater legendarnej już dyskusji z Tomaszem Raczkiem rzucił nam wyzwanie. NaTemat specjalnie dla niego przygotował subiektywny przewodnik po tym, co śmieszy Polaków.
Najpierw fakty. Filmu „Kac WAWA” prawie nikt nie oglądał, w weekend otwarcia kino odwiedziło tylko 70 tysięcy widzów, dzięki
jednak uporowi scenarzysty i producenta większość z nas już go nie zobaczy. Nie jest to dużym zaskoczeniem, bo i tak ponad połowa Polaków deklaruje, że na polskie komedie od czasów „Testosteronu” nie chodzi. Oczywiście więcej w tym kokieterii niż prawdy. Statystyki pokazują, że mimo oporów wciąż dajemy polskim komediom szanse. Przykładem są choćby pokazywane w kinach „Listy do M.”, które zobaczyło ponad 2,5 mln widzów, czy „Lejdis"
, które pobiły rekordy oglądalności. Złote czasy tego gatunku mamy już jednak za sobą. Długo można by wymieniać filmowe niewypały, choćby „Gulczas a jak myślisz?”, „Jak pozbyć się cellulitu” czy „Ryś”. Szkoda może jednak zawracać sobie głowę tym, co nam nie wychodzi i pokazać to, co często mimo upływu lat wciąż bawi.
Z badań OBOPu wynika, że od ponad 30 lat wciąż śmieszy nas to samo. 56 proc. Polaków najbardziej lubi dowcipy sytuacyjne.
Mamy się potykać, rzucać tortami i przewracać na lodzie. Ma być zaskakująco, ale nie nieprzyzwoicie (7 proc. ankietowanych), i też nie absurdalnie (8 proc.). Żarty mogą być polityczne, ale tylko dla 15 proc. z nas. Reszta nad polityką płacze. Wyniki powinny być otuchą dla scenarzystów komedii, w końcu o sytuacyjny, głupi żart najłatwiej. Niestety większość z nich tej prostej prawdy nie rozumie i w swoich filmach sili się na sprośne "dowcipasy". Pretensje możemy mieć tylko do naszych amerykańskich sąsiadów, bo to ich śladem podążają ostatnio polscy filmowcy. Z jakim skutkiem? Przemilczmy ten fakt i spójrzmy na nasz subiektywny przewodnik komedii dobrych, bo polskich.
Z grubsza dzielimy
się na dwie kategorie. Jednym chęć do oglądania komedii skończyła się na „Seksmisji”, drudzy dali temu gatunkowi szansę również po transformacji. W pierwszej grupie do ulubionych dzieł należą: „Hydrozagadka”, „Wojna domowa” czy „Rejs”. Drudzy do tej grupy dorzucają jeszcze „Dzień świra”, „Chłopaki nie płaczą” i „Kilera”.
Ulubionych scen jest tyle, ile osób w redakcji. Wbrew wynikom badań OBOP śmieszą nas żarty absurdalne, czego dowodem może być olbrzymia popularność filmów Koterskiego. Z „Dnia świra”
czy „Nic śmiesznego” trudniej byłoby wybrać kawałki, które nas nie bawią. Oczywiście nie ma tu mowy o salwach śmiechu, tylko raczej o prześmiewczym grymasie, ale on przecież też się liczy.
Salwy śmiechu prowokują rzeczy prostsze. Najczęściej komiczne pomyłki, takie jak w „Nie lubię poniedziałku” czy „Brunet wieczorową porą” albo swojski żart. Lubimy sobie przekląć, ponabijać się z preferencji seksualnych i trochę pogonić się w te i we wte. W sumie nic specjalnego. Dlaczego więc mimo wszystko, sikanie na palmę nie śmieszy?
Jest przecież trochę wulgarne, trochę swojskie i jakby znajome. Tu chyba tkwi problem. Śmieszą rzeczy świeże,
oryginalnego. A jeśli już kopiować, to nie Holywoodzkie produkcje, bo i budżet nie ten sam i aktorzy nie tacy, tylko nasze klasyki. Bliższe są mi subtelne żarty Asa z „Hydrozagadki” niż chłopcy sikający pod palmą. I to jest odpowiedź panie Czaja. Pisząc kolejny scenariusz dobrze zapamiętać, że nie wszystko co było śmieszne w życiu, będzie i śmieszne w filmie. Komedia to sztuka.