Kto jest winny temu, że osoby takie jak Wojciech Cejrowski są bezustannie obecne w mediach? My wszyscy. Ja, bo o nich piszę. Wy, bo klikacie w teksty im poświęcone. Taniec chocholi trwa. Jest kilka nazwisk, które rozgrzewają opinię publiczną do czerwoności. Ich popularność zasadza się na emocjach, fabrykowanych co i raz skandalach, a przede wszystkim na drgających ekstatycznie słupkach oglądalności. W tej grze przegrywają wszyscy. No, prawie wszyscy.
Mój tekst o Wojciechu Cejrowskim okazał się proroczy. Napisałam go w okresie krótkiej medialnej flauty wokół W.C. Tuż po publikacji mojego materiału w naTemat, Cejrowski błysnął swoimi przemyśleniami dotyczącymi buddyzmu i po raz kolejny zrobiło się o nim głośno. Dzisiaj patrzy na mnie chociażby z okładki „Newsweeka”. Ludzie emocjonują się wyczynami „misjonarza-podróżnika”, ja dostaję sms-y z podziękowaniami za ważny dla niektórych tekst. Jednak nie triumfuję. Z jednej strony, odczuwam satysfakcję: w końcu udało mi się zaktywizować wielu użytkowników serwisu, zachęcić ich do dyskusji, a przy okazji zyskać wysoką oglądalność. Z drugiej, mam niejasne przeczucie, że W.C. patrzy na to i zaciera rączki. Uśmiecha się błogo, na myśl o owych „klikach”, które w pośredni sposób zbiera. Czyżby to W.C. był beneficjentem mechanizmu, który nakręca media, a razem z nimi – miliony odbiorców?
Pamiętam aferę, którą wywołało zaproszenie do studia programu „Tok2Szok”, prowadzonego przez Jacka Żakowskiego i Piotra Najsztuba – Krzysztofa Kononowicza, kandydata na prezydenta Białegostoku? Kononowicz mógł zapisać się w waszej pamięci bardziej tureckimi swetrami oraz piosenką o wdzięcznym refrenie „Moje miasto to Białystok” niż intrygującymi wywodami politycznymi. Program wyemitowano w 2006 roku, Najsztub i Żakowski zostali oskarżeni o cynizm i napędzanie sobie oglądalności tandetą. Sami bronili się wówczas, twierdząc, że media są od tego, by pokazywać rzeczywistość we wszystkich jej aspektach. Widzowie teoretycznie grzmieli, ale program obejrzeli do końca. A potem jeszcze powtórki na Youtube’ie.
Tak to właśnie działa. Na widok pewnych postaci ze świata pop-kultury oraz polityki ludzie wzdymają się pogardliwie, ale równolegle pędzą przed telewizory, żeby „dostać więcej”. Dobrze wiedzą o tym prowadzący telewizyjne talk-showy, którzy uwielbiają zestawiać ze sobą ziejących kontrowersjami, zantagonizowanych gości. Monika Olejnik w „Kropce nad i” nieraz czerpała korzyści z krasomówstwa Janusza Palikota, Adama Hoffmana, Jacka Kurskiego. Pojawienie się celebrytów w programach publicystycznych (nie szukajmy daleko: Kasia Cichopek w programie Tomasza Lisa) jest katalizatorem oburzenia, które utwierdza tylko medialnych decydentów, że robią dobrze, wspierając się znanymi twarzami. Mamy w końcu kapitalizm – jeśli ludzie chcą to kupić, to trzeba im to zaoferować. Jak najszybciej, w lekkostrawnej formie. Czasem z klasą, czasem bez.
Mój prywatny ranking cejropodobnych, czyli postaci medialnych, które w świadomy sposób kierują zamieszaniem wokół siebie, choć niekoniecznie mówią składnie i sensownie, otwierałby pewnie detektyw Rutkowski. Waszym zdaje się również, bo teksty opublikowane w naTemat, poświęcone Rutkowskiemu, cieszyły się popularnością. Janusz Korwin-Mikke oraz ojciec Tadeusz Rydzyk również mają zdolność elektryzowania tłumu siłą swojej wyobraźni. Lub poziomem absurdu, na który potrafią się wspiąć. Ludzkimi emocjami bawi się Doda, inteligentniejsza niż jej wizerunek, oraz Tomasz Jacyków, który swym ciętym języczkiem oblizał spory kawałek medialnego tortu.
Swego czasu „Wprost” opublikowało listę „ukochanych znienawidzonych” Polaków. Na pierwszym miejscu w rankingu znalazł się Kuba Wojewódzki, tak denerwujący, że pożądany przez wszystkich. Główna teza tekstu, towarzyszącego zestawieniu, brzmiała: Im bardziej kogoś nienawidzimy, tym bardziej go kochamy. Dzisiaj, w spolaryzowanym świecie mediów, brzmi ona wiarygodnie jak nigdy dotąd. Obawiam się, że wszyscy cierpimy dzisiaj na syndrom sztokholmski. Podnieca nas agresja, którą budzą w nas W.C.-gladiatorzy. Chcemy im przywalić, ale w gruncie rzeczy – mówiąc o nich – robimy im dobrze.
Kultura „klików” jest przerażająca, ale wszyscy ją współtworzymy. To nasze codzienne wybory sprawiają, że Robert Leszczyński nadal uchodzi za krytyka muzycznego, że Wojciech Cejrowski uśmiecha się do nas z okładek czasopism, a Kasia Cichopek może doradzać nam „jak żyć”. Nie bądźmy hipokrytami – jawnie komentujemy teksty o wystawach i innych wydarzeniach kulturalnych, a po kryjomu czytamy o operacjach plastycznych gwiazd i gwiazdach na odwyku. Każdy nasz ruch w medialnym matrixie jest pilnie śledzony. Kolejna mysz złapała się w pułapkę. Klik.