Czy tylko ja mam wrażenie, że obnażanie skali toksyczności i zła, jakie panowało na polskim YouTubem zmieniło się w internetowe "Hunger Games"? Polska zasiada przed ekranami jak przy nowym ulubionym show, w oczekiwaniu na wieści, który z influencerów ma coś jeszcze na sumieniu. Istnieje jednak pewien powód, który tłumaczy, dlaczego cieszy cię upadek polskich youtuberów.
Reklama.
Reklama.
Youtuber Konopskyy opublikował na swoim kanale długo zapowiadany (i wyczekiwany) materiał kontynuujący wątek "Pandora Gate" o zatrważających zachowaniach pedofilskich niektórych influencerów i cichym przyzwoleniu na nie w youtube'owym środowisku.
Nagranie potwierdza szereg faktów, które już ujrzały światło dzienne, ale także rozbudowuje te wątki. Jak zauważa Bartosz Godziński, dziennikarz naTemat: "Reakcje internautów są podzielone".
"Jedni doceniają i dziękują mu za włożoną pracę, a ofiarom za przerwanie milczenia, tymczasem drudzy są zawiedzeni, bo liczyli na więcej »mięsa« – pisze Godziński. A ja się pytam: Co?
Niektórzy liczyli na "więcej mięsa"? Na co dokładnie? Czy gdyby okazało się, że któryś z oskarżonych youtuberów więzi i wykorzystuje w podziemnym lochu porwane fanki, to by zaspokoiło ich potrzeby?
Czy to może już ten moment, by ktoś powiedział głośno: "żądamy wątku kanibalistycznego"?
Pomińmy jednak indywidualne powody znieczulicy niektórych osób. Sam fakt zaistnienia takiej postawy społecznej każe sądzić, że pedofilska afera na YouTube (prawdopodobnie największa polska afera w historii tej platformy) stała się w oczach niektórych po prostu kolejnym internetowym show.
Dostajemy go w odcinkach, gdzie kolejne części zbierają przed ekranami miliony wyświetleń. Rozrywka, która budzi emocje, stworzona z cierpienia ofiar, ale niosąca katharsis z ukarania winnych.
Na naszych oczach padają nie tylko internetowe autorytety, zasięgowi idole, ale także ich kariery – część z nich prawdopodobnie już nigdy nie odbuduje swojej pozycji. I bardzo dobrze! Powstaje jednak pytanie: dlaczego upadek polskich youtuberów cieszy niektórych tak bardzo?
Okazuje się, że nauka może znać odpowiedź.
Doktor psychologii Stephen B. Mason uważa, że jednym z czynników, które determinują naszą radość z oglądania czyichś niepowodzeń, jest prosty fakt... naszej radości, że coś takiego nie spotkała właśnie nas.
"To zastępczy dreszczyk emocji. Pozwala nam zbliżyć się do upokorzenia, niebezpieczeństwa, skrajnego terroru, a mimo to wyjść z tego czystym. To zapewnia to ogromne poczucie komfortu i bezpieczeństwa, władzy i kontroli" – tłumaczy w swoim tekście "How We Love to See Others Suffer" na łamach magazynu "Psychology Today".
W rzeczywistości istnieje konkretna nazwa na takie zachowania: schadenfreude, czyli najprościej rzecz ujmując – "radość z cudzego nieszczęścia". Paradoksalnie jednak... nie jest to jednak do końca coś złego.
"Może się to wydawać czymś złośliwym, a nawet mściwym, ale jeśli kiedykolwiek czuliście się winni z powodu satysfakcji, jakiej doświadczyliście, gdy ktoś inny nawalił, nie bądźcie dla siebie zbyt surowi. Schadenfreude jest wynikiem kilku głęboko zakorzenionych procesów, które ludzki mózg rozwijał przez miliony lat" – można przeczytać na stronie BBC "Science Focus".
Deana Burnett, neurobiolog, wykładowca i pisarz, wymienia takie czynniki, jak nasza "ultraspołeczność" ("ludzie są wyjątkowo społecznymi zwierzętami), ale też hierarchiczność, wedle której funkcjonujemy, oraz fakt, że już "na poziomie podświadomości chcemy być lubiani, szanowani i podziwiani". To wszystko się ze sobą łączy.
"Jednym ze sposobów na poprawę naszego statusu społecznego jest obniżenie statusu kogoś innego. Tak więc, gdy widzimy, że ktoś popełnia błędy, które powodują utratę twarzy, a tym samym utratę statusu społecznego, możemy poczuć przypływ satysfakcji, gdy nasz własny status zostanie podniesiony, bez ponoszenia przez nas żadnych kosztów. A więc schadenfreude" – pisze Burnett.
Warto dodać, że najczęściej jednak musi zostać spełniony jeszcze jeden bardzo ważny warunek: osoba, którą spotyka jakieś nieszczęście, wcześniej – przynajmniej w naszych oczach – jakoś na to zasłużyła.
"Nieszczęście, które spotyka miłych i sympatycznych ludzi, nawet o wyższym statusie społecznym, rzadko kiedy sprawia przyjemność" – tłumaczy Burnett, zwracając przy tym uwagę, że wynika to z innej głęboko zakorzenionej tendencji ludzkiego mózgu: wiary w to, że świat jest (a przynajmniej powinien) być sprawiedliwy.
"Nasze mózgi wyewoluowały, by zakładać, że świat jest sprawiedliwym miejscem, nawet jeśli rzeczywiste dowody nie idą z tym w parze" – kwituje uczony.
"Badania pokazują, że widok złych ludzi, którzy zostają ukarani – nawet jeśli sami o tym nie wiedzą, że są karani, tak jak wtedy, gdy widzimy kelnera plującego do zupy chamskiego klienta – aktywuje nasze ośrodki nagrody w mózgu" – zaznacza na łamach "Forbes" Tiffany Watt Smith, autorka książki "Schadenfreude: The Joy of Another's Misfortune".
Oczywiście to – według mnie – nie powinno tłumaczyć, dlaczego ktoś chciałby, żeby było więcej przemocowych zwyrodnialców z YouTube'a.