Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny tego roku "Searching for Sugar Man" (u nas wyświetlany pod tytułem "Sugar Man") zdecydowanie zasłużył na tę i inne nagrody. Ale przede wszystkim zasługuje na nie sam Sixto Rodriguez – postać nietuzinkowa i tragiczna, a jednocześnie bardzo pozytywna.
Wzruszająca historia o niedocenionej gwieździe muzyki to jednocześnie całkiem dobry thriller dziennikarski. Ci, którzy przed pójściem do kina nie przeczytali nic o historii Rodrigueza, poznają ją razem z bohaterami filmu. To dwójka fanów z Republiki Południowej Afryki: właściciel sklepu z płytami i dziennikarz muzyczny, obaj zakochani w twórczości amerykańskiego muzyka – prawdziwej gwiazdy w RPA, nieznanego w Stanach Zjednoczonych.
Słyszeli, że w Stanach był on niedoceniony i najprawdopodobniej popełnił samobójstwo – mówi się, że podpalił się lub zastrzelił na zakończenie nieudanego koncertu. Postanawiają sprawdzić, która wersja jest prawdziwa, i zaczynają poszukiwania. Nie wiedzą o Rodriguezie nic, więc zaczynają wydzwaniać do wytwórni muzycznych, analizują teksty piosenek Rodrigueza, by poszukać jakichś wskazówek geograficznych, w końcu zakładają stronę internetową. To właśnie dzięki niej następuje przełom w poszukiwaniach, bo na apel fanów z RPA trafia jedna z córek Rodrigueza.
Choć znamy finał opowieści, razem z audiofilami z Kapsztadu smucimy się niepowodzeniami i wpadamy w euforię, gdy do jednego z nich dzwoni Sixto. To jednak dopiero wtedy zaczyna się najciekawsza część filmu – pokazująca nam historię zapomnianego muzyka, który swego czasu był nazywany talentem przerastającym Boba Dylana. Poznajemy potomka meksykańskich imigrantów, absolwenta filozofii, który po krótkiej, ale pełnej wielkich nadziei, a później wielkich zawodów karierze muzycznej, wraca do zwykłego życia, czyli remontowania domów.
Nie widać w nim żadnego żalu, żadnej złości na świat za to, że nie został gwiazdą światowego formatu. Wręcz przeciwnie – tak jak przykładał się do tworzenia swojej muzyki ("Nie wiem dlaczego nie wyszło. Napisałem tę muzykę najlepiej jak umiałem" – zapewnia), tak później poważnie podchodzi do ciężkiej i niewdzięcznej pracy przy remontach. Jego współpracownik opowiada, że Rodriguez zawsze przychodził do pracy w garniturze i czarnych okularach, pomimo że wykonywał bardzo brudne prace.
Kolejne zaskoczenie spotyka nas, gdy w 1998 roku Rodriguez po raz pierwszy trafia do RPA. Sześć wyprzedanych do ostatniego miejsca koncertów w wielkich halach sportowych robi wrażenie. Ale nie na Sixto. Robi to, co do niego należy, wprawiając publikę w ekstazę i jakby nigdy nic wraca do Detroit. Pieniądze rozdaje znajomym i rodzinie, a sam wraca do pracy (traci w niej nawet pół palca, ale nie przeszkadza mu to w dalszym graniu).
Pomimo kolejnych koncertów – tym razem także w Stanach i Europie, Rodriguez wciąż żyje w tym samym domu, co 40 lat temu, a sława, jaką ściągnął na niego film Malika Bendjelloul, wydaje się go peszyć. On po prostu chce śpiewać i grać, nie dla pieniędzy, ale dla siebie i słuchaczy. Wydaje się, że wcale nie zależy mu na tym, czy sprzeda miliony płyt, czy nie.