
Okej, ten tytuł to trochę clickbait. Bo prawda jest taka, że po jednym dniu nie da się nauczyć wszystkiego, co jest związane z tym w sumie już starodawnym – tak, tak – zawodem. To było bardziej liźnięcie tematu. Ale wyjątkowo cenne i choć wiele rzeczy trzeba poczuć i pisany tekst zwyczajnie nie rozwieje każdej obawy w tej materii, tak postaram się Wam przekazać kilka szoferskich prawideł. Oraz trochę historii.
Ten kurs był w zasadzie dla mnie, jako dziennikarza, powiewem świeżego powietrza. Bo z racji wykonywanej pracy miałem w swoim życiu możliwość (a właściwie to przyjemność) prowadzić prawie każdy model Rolls-Royce’a. Ale ten zawód niesie też pewne implikacje – realnie za kierownicą Rolls-Royce’a odruchowo skupiam się na sobie i na swoich odczuciach z jazdy. Nie myślę przesadnie o komforcie pasażerów, nawet jeśli samochód sam w sobie daje w tej kwestii z siebie… dość sporo.
Tylko no właśnie – czy jazda za kierownicą jest esencją tego doznania, jakim jest jazda Rolls-Royce’em? I tak, i nie. Bo tradycyjnie kojarzymy tę markę właśnie z szoferem i byciem wożonym. To prawda, tylko że… już nie do końca prawda. Zauważyliście, że Rolls-Royce jako marka całkowicie zmienił swój image?
Z marki, która produkowała bardzo solidne, wytworne, ale jednak nudne meble na kołach, wykonali duży skok do marki oczywiście dalej obrzydliwie prestiżowej, solidnej i wytwornej, ale też… efektownej. Dzisiaj Rolls-Royce to nie tylko auto dla rodziny królewskiej i wiekowego potentata przemysłowego.
To też samochód dla rapera, właściciela startupu, piłkarza, kogoś, kto ma raptem trzydzieści kilka lat i dorobił się błyskawicznie fortuny. Świat się zmienił, dziś majątki pojawiają się dosłownie znikąd (wciąż jest dla mnie nadzieja!) i dlatego też zmieniły się samochody Rolls-Royce’a, które coraz częściej prowadzą właśnie ich właściciele.
Ale to i tak to tylko jedna strona medalu. Wciąż jest ogrom klientów Rolls-Royce’a, którzy są wożeni. Są na świecie hotele, których goście są wożeni Rolls-Royce’ami. Wreszcie są szoferzy part-time.
Bo jak tłumaczył nam na szkoleniu Andi McCann, który od lat szkoli szoferów właśnie z ramienia Rolls-Royce’a (oraz robi milion innych rzeczy dla tej marki, dzięki czemu miałem okazję spotkać Andiego także w innych okolicznościach, ale to temat na osobny tekst), nikt nie patrzy na to, jak odjeżdżasz z imprezy. Każdy patrzy, jak na nią przyjeżdżasz.
Jest masa ludzi, którzy podjeżdżają na cocktail party swoim Rolls-Royce’em. A potem… no cóż, te drinki w open barze są po prostu świetne. Szybki telefon do szofera na wezwanie – i pan (lub pani!) się zjawia i odwozi cię do domu.
I właśnie dlatego Rolls-Royce szkoli szoferów. Ba – robi to już od przeszło stu lat!
Wszystko zaczęli twórcy marki – Charles Stewart Rolls oraz Henry Royce. A właściwie ten drugi, bo pan Rolls wprowadził do marki kapitał, a Royce myśl techniczną. Musisz pamiętać, czytelniku, że w 1906 roku, kiedy zaczęła się historia tej marki, samochody były… odrobinę inne niż dzisiaj. Drogi też były trochę inne.
Dlatego jako kierowca/właściciel/użytkownik Rolls-Royce’a musiałeś umieć nie tylko prowadzić auto (wtedy nie było szkół jazdy!), ale też być w stanie poradzić sobie z bieżącą obsługą auta. Motoryzacja wtedy była przecież zawodna. A w razie awarii (nic niespotykanego wtedy) nie dzwoniłeś przecież po lawetę. Był drobny problem z zasięgiem komórkowym. Trzeba było sobie radzić.
I tak powstała szkoła szoferów. Dziś ten program może nie przypomina do końca tego, czym był przed stu laty, niemniej jednak – to wciąż nie jest tylko szkoła jazdy samej w sobie. Wspomniany Andi McCann, który prowadził szkolenie i który odpowiada za kurs na całym świecie, pokazał mi w ciągu tego dnia razem, że bycie szoferem to nie tylko podróż z punktu A do punktu B. To raczej pewne doświadczenie. I ono właśnie było dla mnie tym wspomnianym we wstępie powiewem świeżego powietrza.
Zapytacie pewnie teraz, po co w ogóle chcę, żebyście czytali, jak Rolls-Royce szkoli szoferów, jeśli waszą codziennością są podróże w niekończących się korkach, na brudnych polskich ulicach, w jakimś japońskim/francuskim/niemieckim aucie, które pilnie potrzebuje remontu?
Cóż, ja też stoję w takich korkach, a na co dzień jednak Rolls-Royce’ami nie jeżdżę. Ale bardzo dużą część z tych porad można wcielić w życie – tak po prostu. Każdego dnia. Docenią to wasi partnerzy, wasze dzieci, wreszcie inni kierowcy na drogach.
To co wyniosłem z tego kursu?
Musisz jeździć nie jak Polak
Na początek najtrudniejsze. Generalnie: lawirujesz między pasami w mieście? Jesteś typowym warszawiakiem, który widząc cztery metry luzu na pasie obok, gwałtownie kręci kierownicą i zmienia pas, a kierunkowskazu używa tylko na potwierdzenie swojego manewru? Na autostradzie wyprzedzasz powolną kolumnę z lewego pasa na pasie prawym i potem wciskasz się z powrotem na lewo?
No, to odzwyczaj się od tego. Szofer tak nie jeździ. Po prostu.
Nie robi tego szofer w potężnym rollsie za kilka baniek, z silnikiem V12, to nie musisz i ty w swojej toyocie (bez urazy dla kierowców toyot, sam jedną miałem prywatnie i bardzo sobie ją chwaliłem) czy czymkolwiek innym.
Prawdziwy szofer zawsze jedzie tak, jakby za chwilę zielone światło miało zmienić się na czerwone. O żadnej jeździe na dojrzewającym nie ma w ogóle rozmowy. Zostawiasz też innym przestrzeń. Nie siedzisz nikomu na zderzaku. Wreszcie nie hamujesz jak typowy narwaniec. Robisz to dostojnie, manewr rozpoczynasz nawet kilkaset metrów przed punktem, w którym musisz się zatrzymać.
Po co? Żeby zahamować w maksymalnie komfortowy sposób. Przez cały manewr delikatnie trzymasz nogę na hamulcu, aby zachować odpowiednią temperaturę układu hamulcowego. I na koniec dostojnie się zatrzymujesz.
Andi zwracał nam uwagę na trzy rodzaje hamowania – pierwsze jest takie, po którym twojemu pasażerowi nie wyleje się whisky ze szklanki. Poziom wyżej jest gin z tonikiem. Ale tak naprawdę jedyny styl hamowania, jaki cię interesuje, to hamowanie szampańskie.
I nie, szampana nie pije się z wysokiego i wąskiego kieliszka. Z tego nigdy się nic nie wyleje, przynajmniej dopóki nie uderzysz w betonową ścianę. To w czym rzecz? Wpisz sobie w internecie champagne coupe. Już trudniej, co?
I do tego należy zatrzymać się tak daleko od auta przed tobą, żeby widzieć jego koła. Po co to wszystko? Bo jako dobry szofer dajesz sobie (i innym) przestrzeń, o której wspomniałem szczątkowo wyżej. Ta przestrzeń zapewnia ci komfort i po prostu bezpieczeństwo. Dzięki przestrzeni nie masz problemu z gwałtownie hamującymi kierowcami przed tobą. Nie obawiasz się też błędów innych – na przykład że kierowca przed tobą tak sprawnie posługuje się skrzynią biegów, że… stoczy się na ciebie.
Bycie szoferem to nie tylko podróż od A do B
Po pierwsze: jeśli jesteś na czas, to się spóźniłeś. Jeśli jesteś szoferem i masz kogoś odebrać o piętnastej, to nie zajeżdżasz na miejsce o piętnastej z językiem na brodzie, tylko kwadrans wcześniej. I czekasz.
Pewnie takie detale jak wysprzątanie auta na błysk (włącznie z ustawianiem nawiewów w jednej linii!) w życiu codziennym się raczej nie sprawdzą (czytaj twoja rodzina tego nie doceni), ale dobry szofer szykuje wnętrze auta tak jak pokojówka w dobrym hotelu – masz wrażenie, że nikogo tam przed tobą nie było.
Jako szofer musisz też znać swoją trasę i po prostu wiedzieć, gdzie mogą nastąpić trudności. Zwłaszcza jeśli manewrujesz tak wielkim autem jak Rolls-Royce (każdy model). Czasami musisz też wiedzieć, jak otworzyć dojazd tam, gdzie niby się nie da. Jak opowiadał Andi, czasami to wymaga… pozwolenia zrobić sobie fotkę w rollsie panu ochroniarzowi, który pilnuje bramy. Albo kraty piwa.
Cała reszta porad w tym punkcie jest już całkowicie życiowa, chociaż generalnie nie warto się nigdy spóźniać. Ale w każdym razie – przygotuj się do drogi. Czyli niech nie zatrzymuje cię brak paliwa tuż po odjeździe spod domu. Albo płynu do spryskawiczy, bo bywa i tak.
Sprawdź trasę – chociaż na Google Maps, żeby nie zaskoczyły cię korki/remonty/wypadki. I zaplanuj tę drogę tak, żeby dojechać i bez stresu, i na czas.
Bądź miły
Pamiętaj też o drobnych gestach, które są oczywiście obowiązkiem szofera, ale i docenią to ludzie, z którymi obcujesz na co dzień. Choćby otwieranie drzwi. Prawdziwy szofer robi to jednym, zdecydowanym, ale też pełnym gracji ruchem, co raczej ciężko przelać na klawiaturę. I na pewno nie krzywi się tak jak ja na głównym zdjęciu do tego tekstu. Ale otwórz te drzwi i zamknij je. Delikatnie, nie chlap nimi.
Prawdziwy szofer musi też umieć bronić swoich pasażerów. Choćby ich prywatności... przy pomocy parasolki z drzwi. Przy okazji – stanowi ona świetną broń. Jest wykonana z włókna węglowego i podejrzewam, że jest więcej warta, niż niejedno używane auto na polskich drogach.
Jako szofer musisz pamiętać, żeby nie zadawać irytujących pytań. Dla przykładu – jeśli odbierasz kogoś z lotniska, to nie pytaj, jak lot. Znasz kogokolwiek, komu podobał się lot? To zawsze jest katorga. Dlatego lepiej zapytaj, czy twój pasażer jest na przykład po raz pierwszy w twoim mieście. Jeśli tak, to zapytaj, czy potrzebuje jakichś porad.
A schodząc do naszej codzienności... rozmowy z rodziną uczyć cię nie będę.
To tylko wstęp do przygody
Zajęcia, które mieliśmy, i które obejmowały też przejazdy za kierownicą Cullinana (o którym pisaliśmy już wielokrotnie w naTemat, więc nie będziemy do tego w tym momencie wracać), generalnie są… wstępem do przygody ze szkołą szoferowania Rolls-Royce’a.
Co ważne – sam event nie był tylko wydmuszką dla mediów. Bardzo podobne spotkanie z Andim odbywa każdy, kto chce być szoferem (lub chce, by ktoś dla niego nim został). Takie zapoznawcze spotkanie jest wstępem do całej przygody. Dopiero po nim tak naprawdę decydujemy, w którą stronę chcemy pójść w naszym szoferskim rozwoju.
Bo szofer może mieć bardzo różne kwalifikacje. Andi McCann sam przyznał, że – przykładowo – wielu właścicieli Rolls-Royce’ów wymaga od swoich kierowców, aby umieli jeździć ze sportowym sznytem. I z takimi kierowcami Andi pracuje na torze wyścigowym (między innymi).
Ogółem – to bardzo ciężki kawałek chleba, bardzo zróżnicowany. Ale pewne podstawy przydadzą się każdemu.
PS. Czapeczki odeszły już do lamusa. Dziś szoferzy często nie mają nawet krawatów.
