Sylvester Stallone powróci w kontynuacji "Na krawędzi", hitu kina akcji z lat 90. Czy tylko ja chciałbym zobaczyć go jeszcze w jego innych kultowych kreacjach, jak "Człowiek demolka", czy Marion Cobretti z filmu "Cobra"?
Reklama.
Reklama.
"Nic ciebie na to nie przygotuje... długowieczność tej kariery jest czymś oszałamiającym. (...) Społeczeństwo się zmienia, komercjalizacja kina przyspiesza. Taka długowieczność jest czymś niestandardowym. Uważam siebie za ostatniego dinozaura i jestem z tego bardzo dumny. To znaczy, to już prawie 50 lat... Doceniam to, ale nie biorę też tego za pewnik. Dlatego ten czas, który mi został, chciałbym spędzić z moimi bliskimi. Większość tego czasu" – powiedział Sylvester Stallone w rozmowie z Entertainment Tonight Canada przy okazji promocji dokumentu Netflix "Sly".
Wspominając o dinozaurach miał oczywiście na myśli przedstawicieli klasycznego kina akcji, takiego z przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku, ociekającego testosteronem i pełnego czerstwych one-linerów, od których kiedyś rosły nam szybciej wąsy, a teraz budzą ironiczny uśmiech.
Jednak taki dobór ról nie był pierwszym pomysłem Stallone'a na karierę – tak naprawdę to na początku był gotowy wziąć każdą rolę, byleby przetrwać.
– Potrafię przetrwać na ulicy, spałem na przystankach autobusowych, na klatkach schodowych, w bibliotekach – wyznał aktor we wspomnianym "Sly".
To właśnie w tamtym trudnym okresie Stallone zgodził się na udział w mini-produkcji dla dorosłych typu "soft-porn" pod tytułem "Przyjęcie u Kitty i Studa" (po późniejszym sukcesie aktora twórcy tego filmu zmienili jego tytuł na "Italian Stallion").
"Mogłem albo zrobić ten film, albo kogoś okraść, ponieważ byłem już na końcu – na samym końcu – swojej drogi" – powiedział "Playboyowi" w 1978 roku. Za dwa dni pracy dostał 200 dolarów. Taka kwota wydaje się może niewielka, ale wystarczyła, by wydostać się dworca autobusowego.
No a później powstał "Rocky", dokładnie w 1976 roku i całe jego życie uległo zmianie, a z czasem jego kariera powędrowała w stronę kina akcji. W pewnym sensie jego twarz stała się wizytówką tego gatunku (oczywiście obok twarzy wielu innych słynnych twardzieli kina).
To, co jednak też cechuje Sylvestra Stallone, to że kocha kręcić sequele. Tak jak pisaliśmy o tym już wcześniej, przy okazji premiery "Sly" – on naprawdę wierzy w moc powrotów już znanych postaci.
Uważa, że całej historii nie da się zamknąć w dwóch godzinach filmu, a każda kolejna część jest trudniejsza od poprzedniej, bo w jakiś sposób trzeba opowiedzieć coś nowego.
I gdybym miał jakoś scharakteryzować modus operandi Stallone'a, to wymieniłbym właśnie te części składowe – świadomość bycia przedstawicielem przemijającego gatunku, który chce dopisać jeszcze ten jeden, ostatni (albo przedostatni?) rozdział swojej historii.
Czy dlatego mamy sześć części "Rocky'ego", dwa spin-offy z jego udziałem ("Creed"), pięć części z Rambo oraz cztery odsłony "Niezniszczalnych"? Bardzo możliwe.
Teraz okazuje się jednak, że swój sequel otrzyma inny jego hicior z lat 90. – "Na krawędzi".
Zdawkowy opis tego filmu na Flimwebie właściwie podsumowuje całą fabułę: "Profesjonalni alpiniści i ratownicy górscy trafiają na grupę terrorystów w wysokich górach Skalistych".
Dodajmy do tego znane nazwiska, jak właśnie Stallone, ale też John Lithgow ("Trzecia planeta od Słońca"), Michael Rooker ("Strażnicy galaktyki"), Janine Turner ("Przystanek Alaska") i mamy solidny film akcji z najntisów.
Jako ciekawostkę dodam, że jednym ze scenarzystów był tu sam Stallone (na spółę z dwoma innymi autorami), a reżyserią zajął się Renny Harlin – gorące nazwisko w świecie akcyjniaków z tamtej VHS-owej epoki (nakręcił m.in. "Szklana pułapka 2", "Długi pocałunek na dobranoc" i "Piekielna głębia").
Jak podaje serwis popkulturowy Joblo.com, zdjęcia do drugiej części "Na krawędzi" ruszą w lecie 2024 roku. Za reżyserię będzie odpowiadać Jean-Francois Richet, który wcześniej nakręcił m.in. "Wroga publicznego numer jeden" z Vincentem Casselem oraz "Dziedzictwo krwi" z Melem Gibsonem.
Chwileczkę, ale czy Stallone nie będzie wtedy już 78-latkiem? Wiem, że brzmi to jak ageizm, a Harrison Ford pokazał w nowym "Indianie Jonesie", że wiek to tylko liczba – zastanawiam się tylko, czy w tym przypadku ta liczba nie jest po prostu za wysoka?
Warto wspomnieć bowiem, że Stallone wciąż cierpi z powodu kontuzji, jakiej nabawił się podczas kręcenia jednej z części "Niezniszczalnych".
Okazuje się jednak, że postać Stallone'a – niejaki Gabe – będzie tu raczej bohaterem pobocznym, swoistym pomostem (pun intended) z poprzednią częścią (podobnie jak miało to miejsce z filmem "Creed").
"Gabe mieszka obecnie w Dolomitach, gdzie prowadzi ekskluzywny domek górski. Kiedy on i znany klient zostają wzięci jako zakładnicy podczas pełnej przygód weekendowej wycieczki, jego córka musi wykorzystać wszystkie swoje umiejętności wspinaczkowe, aby przechytrzyć porywaczy, rozpoczynając walkę na śmierć i życie" – czytamy w oficjalny opisie filmu, cytowanym przez serwis Gram.pl.
Czy brzmi to jak coś, co 20 lat temu można byłoby znaleźć na odwrocie właśnie wypożyczonej kasety VHS? Jeszcze jak! Czy będę chciał to obejrzeć? Oczywiście.
Tak samo jak z wielką chęcią obejrzałbym też inne kontynuacje filmów z Sylvestrem Stallone, które nigdy jednak nie powstały, a szkoda. Jakich, spytacie?
Na pierwszy ogień przydałby się nam sequel "Człowieka demolki" z 1993 roku, w którym obok Stallone'a wystąpili Sandra Bullock i Wesley Snipes. Fakt, że taka kontynuacja nigdy nie powstała uważam za zmarnowanie ogromnego potencjału.
Dzisiaj niektórzy uważają ten film za to dzieło kultowe, dla innych to produkt swoich czasów. Sam Stallone już przy okazji promocji "Rambo: Ostatnia krew" wspominał, że marzy mu się stworzenie tej kontynuacji.
Tak więc kto wie, może jeszcze kiedyś dowiemy się... do czego służyły te trzy muszelki w toalecie (polecam obejrzeć film, by zrozumieć ten inside joke).
"Człowiek demolka" to jednak dobre na początek. Nie wolno nam bowiem zapomnieć o innej barwnej postaci, jaką przed laty wykreował Stallone – Marion Cobretti z filmu "Cobra" z 1986 roku.
Stallone wcielił się w tu nieustępliwego zero-jedynkowego gliniarza, który ściga sektę seryjnego mordercy, uwielbia trzymać zapałki w zębach i kroi pizzę... nożyczkami.
Cobretti zasłynął m.in. ze słynnego zdania, które wypowiedział do jednego z bandziorów, zanim uśmiercił go od rzutu nożem: "Ty jesteś chorobą, a ja jestem lekarstwem".
Tak, lata 80. i 90. to były szalone czasy, ale nie tak bardzo, jak obecnie. Myślę, że Cobretti doskonale by się odnalazł w dzisiejszym świecie.