Jedni zastanawiają się, jak wyglądały święta w PRL-u – bez centrów handlowych, "Kevina samego w domu" i smartfonów. Inni za nimi tęsknią, a dzisiejsze Boże Narodzenie uważają za "komerchę". I jednych, i drugich zapraszam w sentymentalną podróż po krainie waty na choinkach i upiornych Gwiazdorów.
Reklama.
Reklama.
W Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej święta Bożego Narodzenia zaczynały się tak jak teraz – od zakupów. Potrzebne były odświętne stroje, nowa zastawa, zabawki, ozdoby.
Prym w tym wiodły domy towarowe. Jak na tamte czasy były one bardzo nowoczesne. Niestety dziś wiele z nich nie istnieje, jak np. Centralny Dom Towarowy w Warszawie– perła powojennego modernizmu.
Dużą popularnością cieszyły się też delikatesy – niewielkie sklepy, w których można było nabyć wykwintne (jak na tamte czasy) produkty: kakao, warzywa w puszkach, pierniczki, olej.
Prawdziwe tłumy były jednak na halach i targowiskach. To tutaj kupowano ogórki, dżemy, owoce, warzywa, ryby – wszystko, co niezbędne do przygotowania wigilijnej kolacji.
To tutaj najłatwiej było kupić cytryny, mandarynki, pomarańcze. W latach 70. do Warszawy dostarczano z Kuby ponad 40 ton bananów. Ludzie stali po nie w długich kolejkach.
Kiedy zrobiono zakupy, kupowano choinkę. Wbrew pozorom wcale nie było to proste. Choinek było niewiele, a ludzi mnóstwo. Ten, kto nie zdążył kupić kłującego świerka srebrnego, musiał zadowolić się sztucznym drzewkiem.
Dzisiaj, gdy kupujemy choinkę, jest ona zwinięta. Kiedyś tak nie było. Niektórzy maszerowali z drzewkiem przez całe miasto.
Ozdoby choinkowe powstawały w państwowych przedsiębiorstwach. Czasami robili je lokalni artyści. Bardzo modne były podłużne bombki sople. Co ciekawe, dziś peerelowskie bombki są warte fortunę.
Modne było też przystrajanie choinek watą (taki sztuczny śnieg). Watę w domu miała każda Polka – w PRL-u używano jej zamiast podpasek.
Nie mogło zabraknąć też wilczomlecza nadobnego, czyli "gwiazdy betlejemskiej". Niestety roślina nie radziła sobie zbyt dobrze w polskich mieszkaniach.
Nie mogło zabraknąć też oficjalnych uroczystości. W szkołach organizowano uroczyste Wigilie, w firmach "śledziki". To wtedy też zaczęto przynosić żywego karpia do domu – dostawano go w zakładach pracy w formie premii.
W szkole dzieci wystawiały Jasełka, a żeby je zorganizować, musiały uzyskać zgodę starosty. Podczas wystawiania przedstawienia musiał też być obecny ktoś ze służb. Rodzice przygotowywali stroje.
Grzeczne dzieci odwiedzał też święty Mikołaj, a właściwie Gwiazdor. W latach 50. wysłano do przedszkolanek wyraźne instrukcje, żeby nie używać amerykańskiego terminu św. Mikołaj, tylko Gwiazdor. Czy Gwiazdor, czy św. Mikołaj – był trochę upiorny.
Na świątecznym stole nie mogło zabraknąć karpia, makowca i innych świątecznych potraw. Wieczorem siadało się na kanapie i piło alkohol. I chociaż za komuny wódka stanowiła aż 81 proc. spożywanych alkoholi, to w niektórych barkach nie zabrakło brandy.
Wyjątkowe chwile upamiętniano fotografiami na tle choinki i meblościanki. Panie na tę okazję upinały włosy i zakładały elegancką spódnicę, panowie zakładali garnitur. Przed Wigilią trzepano dywan.
Nie mogło zabraknąć też prezentów. Wbrew pozorom zdobycie zabawek w czasach PRL nie było tak trudne. Dzieci dostawały konie na biegunach, elektryczne kolejki, kostkę Rubika, bączki. Osoby, które miały wiele bonów lub dolary, mogły pozwolić sobie na myszkę Miki, a nawet lalkę Barbie.
I chociaż wszystko było wtedy nie za ładne, to radość dzieci była ogromna i prawdziwa.
Jestem lingwistką, zoopsychologiem, behawiorystką i trenerką psów. Na łamach portalu naTemat doradzam, jak mądrze wychowywać czworonogi i bronię praw zwierząt. Poruszam też inne tematy, które są dla mnie ważne.