Najgorętsze premiery tegorocznych targów samochodowych w Genewie już za nami. Producenci przedstawili kilka spektakularnych maszyn, które... niczym się od siebie nie różnią. Gdy przyglądałem się tym wszystkim, piekielnie szybkim samochodom, naszła mnie smutna refleksja. Wygląda na to, że chociaż widać, jak producenci ze sobą konkurują, to nie można tego nazwać wyścigiem zbrojeń. Spektakularne ataki i prawdziwie niesamowite maszyny to już przeszłość. Pozostały tylko kulturalne przepychanki i samochody bardziej nudne, niż kiedykolwiek wcześniej.
Wygląda na to, że wojna między najlepszymi producentami znacznie zwolniła i albo nie przyspieszy już nigdy, albo na rewolucję przyjdzie nam czekać bardzo długo. Osiągi kolejnych modeli doszły do poziomu nasycenia. Jest to spowodowane wejściem postępu technicznego i technologicznego na poziom, na którym kolejne zmiany są piekielnie drogie i przynoszą bardzo małe korzyści. Zupełnie inaczej wyglądała sprawa jeszcze dwie dekady temu. Nie wspominając o czasach jeszcze wcześniejszych. Starcia między producentami były bardzo ostre. Każdy nowy samochód był zdecydowanie lepszy od poprzedniego.
Współcześnie pracuje się nad tym, żeby na 20-kilometrowej trasie urwać kilka sekund z czasu przejazdu. Każdy chce zredukować czas przyspieszania od 0 do 100 km/h. Ale wszyscy są w stanie zrobić to jedynie o setne części sekundy. Powstają kolejne modele, które nie szokują już prędkościami maksymalnymi. Nikt nie bije już rekordów. Teraz nowe, flagowe modele wyprzedzają konkurencję o ułamki sekund. Kiedyś wyprzedzały o całe epoki.
Postęp motoryzacji przez kilkadziesiąt lat jej istnienia był bardzo dynamiczny. Aerodynamika, nowoczesne materiały czerpane garściami z przemysłu lotniczego, zwiększenie wysilenia silników – eksplozja możliwości następowała we wszystkich dziedzinach na raz. Myślę, że szczyt osiągnięto na początku lat 90., gdy na świat przyszedł McLaren F1, którego następca już wkrótce wyjedzie na drogi.
Dlaczego to właśnie ten model zasługuje na wyróżnienie? Był niesamowity pod każdym względem. Dla poprawy odprowadzania ciepła z silnika, komorę pokryto cienką warstwą złota. Początkowo miał być jednomiejscowy, jak bolid F1, ale ostatecznie w środku znaleziono przestrzeń dla... 3 osób! A co najważniejsze – nie miał sobie równych na torze i na długich prostych. Jego rekord prędkości dla samochodów produkowanych seryjnie, dopuszczonych do ruchu drogowego nie został pobity przez ponad dekadę. Chociaż regularnie na rynku pojawiały się kolejne, nowe samochody sportowe, żaden nie był w stanie przebić wyniku wynoszącego 386,7 km/h. Oprócz tego, że był doskonały na prostej, znakomicie sprawował się również na torze, między innymi dzięki stosunkowo niskiej masie.
Teraz superauta wyprzedzają się o ułamki sekund. Kiedyś o całe epoki.
McLaren F1 był ostatnim tchnieniem ery prawdziwie hardkorowych samochodów, które zaskakiwały pod każdym względem. Pojedyncze tchnienie, dające trochę nadziei miało miejsce jeszcze w 2005 roku. Pojawił się wtedy Bugatti Veyron. Liczby, które go opisywały, robiły wrażenie – 1001 KM, prędkość maksymalna wynosząca ponad 400 km/h. Rozbudzające wyobraźnię cyferki to jednak nie wszystko. Veyron to krowa, jakich mało – waży ¾ tony więcej niż 15 lat starszy McLaren. To ma być postęp? Owszem, przekroczył 400 km/h, ale na torze niestety nie był już tak znakomity. Zatem nie jest idealny.
A może przyhamowanie wyścigu zbrojeń to tylko złudzenie? Nie sądzę. Wystarczy spojrzeć na cztery, najgorętsze premiery ostatnich lat. Hipersamochody od Porsche, Lamborghini, Ferrari i McLarena – cała czwórka ma niemal identyczne osiągi. To flagowe okręty największych graczy na rynku maszyn sportowych, a tak naprawdę żaden nie stanowi rewolucji. Długo wyczekiwane samochody nie mają do zaoferowania nic ponad zaawansowaną technikę, która przeciętnego użytkownika interesuje znacznie mniej niż to, co auto faktycznie potrafi. A skoro nie potrafią nic więcej niż tańsze maszyny sprzed kilku lat, to po co w ogóle je kupować?