Komunikacji miejskiej w Polsce daleko do ideału – uwierzcie mi jednak, że po roku mieszkania w Grecji zaczęlibyście za nią tęsknić. Choć naszym autobusom czy rzadziej tramwajom zdarza się spóźniać (szczególnie w okresie zimowym), zasadniczo w 90 proc. przypadków jako tako możemy na niej polegać.
W Grecji (a przynajmniej w Salonikach, w których mieszkałam) komunikacja miejska to totalna wolna amerykanka. Po pierwsze, nie wiadomo, gdzie znaleźć aktualny rozkład –Google Maps i lokalna wersja Jakdojade podają różne godziny.
Niezależnie jednak od tego, na którą aplikację postawimy i tak może się zdarzyć, że wypadną dwa lub trzy autobusy albo pojazd nie pojawi się wcale (ta ostatnia opcja szczególnie dotyczy późnowieczornych przejazdów).
Same ceny biletów w Salonikach nie są aż takie złe w porównaniu do innych europejskich miast (około 4 zł za przejazd), jednak schody zaczynają się, jeśli chodzi o ich zakup. Bilety są dostępne w kioskach i niektórych sklepach, ale zazwyczaj trzeba ich kupić więcej albo coś dokupić, bo pojedynczych biletów "nie opłaca" im się sprzedawać.
Alternatywą są przedpotopowe automaty w autobusach, jednak trzeba mieć odliczone pieniądze albo ich niewielki naddatek, gdyż maszyny... nie oddają reszty. Wielu mieszkańców zresztą w ogóle nie kupuje jednak biletów, gdyż kontroler w komunikacji miejskiej to widok rzadki (ja nie spotkałam go nigdy).
Jeśli nie macie auta i myślicie, że dobrą alternatywą są taksówki, tutaj również czeka was rozczarowanie. Zacznijmy od tego, że w Grecji w ogóle nie działa Uber i dostępna jest tylko jedna aplikacja taksówkarska.
Jeśli spróbujecie zamówić przejazd o jakiejś newralgicznej porze, możecie liczyć się tym, że nigdy nie doczekacie się taksówki albo będziecie na nią czekać ponad godzinę. W tych złapanych na ulicy (co też graniczy z cudem) nie będziecie mogli zapłacić kartą.
Moi znajomi nie wierzyli mi, dopóki mnie nie odwiedzili i nie zobaczyli tego na własne oczy. Jasne, w Polsce ludzie też ludzie podążają za aktualnymi modami i spora część z nich wygląda podobnie do siebie, jednak w Grecji indywidualizm w kwestii ubioru i wyglądu niemal nie istnieje.
Widać to już na co dzień na ulicy – większość osób po prostu chodzi w dresach, chociaż szczególnie dotyczy to facetów, którzy nawet na randkę ze swoją dziewczyną potrafią przyjść w spodniach od dresu (memy o bałkańskich parach to nie żarty).
Jednak wieczorową porą w klubowej dzielnicy Salonik, czyli Ladadice, doświadczycie prawdziwego ataku klonów. Kobiety wyglądają jak zaginione rodzeństwo sióstr Kardashian, natomiast 90 proc. facetów ubrana jest od stóp do głów na czarno (w zimę obowiązkowym elementem jest puchówka North Face'a).
Oczywiście można spotkać osoby wyglądające nieco bardziej alternatywnie, jednak sama byłam świadkiem sytuacji, jak w grupie "normalsów", gdy ktoś nieco bardziej odstawał od reszty jakimś niecodziennym elementem ubioru (przy czym tym czymś "niecodziennym" mogły być klapki u faceta zamiast sneakersów...), mógł liczyć na uszczypliwe docinki.
Kuchnia grecka uważana jest za jedną z najlepszych na świecie, jednak po rocznym pobycie w Grecji ciężko mi się z tym zgodzić. Fakt, są pewnego unikatowe dania czy składniki, których nie znajdziemy nigdzie indziej, jednak grecka kuchnia jest dosyć ciężka, opływająca tłuszczem i oparta na grillowanym mięsie, które w dodatku często nie jest najlepszej jakości.
Jeśli jesteście fanami zamawiania fast foodów do domu, także czeka was spore rozczarowanie. Jedzenie na dowóz w Grecji nie jest najtańsze i z reguły również nieszczególnie smaczne.
Ponadto mam także złą wiadomość dla fanów sieciówek w stylu McDonald's... W samych Salonikach, czyli jednym z największych greckich miast, były dosłownie dwa lokale tej sieci.
Grecy generalnie stawiają na lokalne marki i firmy. "Greckim McDonald's" jest sieciówka Goody's, jednak jakość serwowanych przez nich burgerów bardzo zależy od konkretnego lokalu. Osobiście nie udało mi się trafić do takiego, w którym podawane jedzenie naprawdę by mi smakowało.
Pozostając w temacie klubów – jeśli chcecie się przejść, żeby potańczyć do Shakiry, zapomnijcie. W greckich klubach bowiem nikt nie tańczy, a czasami nawet... nie ma parkietu, co jest wynikiem raz, że obyczajów, a dwa tego, że właścicielom zależy na tym, by klienci przy nich stali i kupowali absurdalnie drogi alkohol (koszt dwóch małych piw w niektórych z nich to około 80 zł).
Co zatem robi się w greckich klubach? Zasadniczo... nic. Ludzie stoją, scrollują telefony, czasami próbują przekrzyczeć się przez głośną muzykę i nagrywają relację na Instragram, że udało im się dostać do modnego klubu (w wielu przypadkach bez znajomości nie jest to możliwe).
Jak to ma się do opinii Greków jako lubiących zabawę? Cóż, zdarza im się tańczyć, ale na imprezach techno (choć nijak ma się do atmosfery znanej nawet z polskich imprez tego typu), w klubach z grecką muzyką (w Grecji jest rozróżnienie na miejsca, w których grają zagraniczną i lokalną...).
Interesującym zjawiskiem są kluby znane jako Bouzoukia z muzyką na żywo, w których występują artyści kojarzący się z najlepszymi latami aktywności Krzysztofa Krawczyka. Niezależnie od wieku jednak większość Greków bawi się w nich jakby jutra miało nie być. Największą rozrywką w nich nie jest jednak tańczenie, ale rzucanie na scenę kartek papieru albo... talerzy.
Wspomniana "unifikacja" ubioru to tak naprawdę błaha rzecz. Niestety zdaje się ona łączyć z tym, że zdecydowana większość Greków i Greczynek, których poznałam, to... niezbyt ciekawe osoby.
Pewnie brzmię w tym momencie jak ostatnia snobka, ale wydaje mi się, że życie powinno polegać na czymś więcej niż przesiadywaniu w kawiarniach, knajpach, klubach czy scrollowaniu smartfona.
Można by stwierdzić, że po prostu miałam pecha trafiając na takich ludzi, jednak osoby, z którymi udało mi się nawiązać bliższe znajomości, potwierdziły, że w Grecji ciężko znaleźć osoby, z którymi można porozmawiać o czymś więcej niż pogodzie. Sama raz usłyszałam, że muszę być "mądra", skoro wiem, kim był Karol Marks...
Brak zainteresowań to jedno, ale młodzi ludzie w Grecji naprawdę mają nieciekawe perspektywy. Praktycznie nie da się dostać "biurowej" pracy bez znajomości (jak wielki rak nepotyzmu toczy Grecję to zresztą osobny temat), a nawet gdy dostanie się zatrudnienie, to zarobki ledwo pozwalają na samodzielne utrzymanie.
W związku z powyższym studenci często studiują dłużej, niż powinni, gdyż wiedzą, że nie czeka ich świetlana przyszłość (mężczyzn nie zachęca też perspektywa obowiązkowej służby wojskowej, którą muszą odbyć po uzyskaniu dyplomu) albo nawet po zakończeniu edukacji wyższej pracują jako kelnerzy czy w klubach nocnych, bo w nich mogą liczyć na przynajmniej dwa razy wyższą pensję niż w "ambitniejszych" pracach.
Tak jak wspomniałam, Grecy uwielbiają przesiadywać w kawiarniach, klubach czy knajpach. Jeśli jednak myślicie, że żywo tam o czymś dyskutują, w pewnym sensie macie rację... Chociaż nie do końca.
Rzeczywiście są oni bowiem zajęci konwersacją, ale tą, która toczy się na ekranach ich telefonów. Przechodząc obok greckich lokali zobaczycie, że co druga osoba siedzi z nosem w smartfonie, co chociażby w Polsce uważane jest za spory nietakt i nieszanowanie osób, z którymi siedzi się przy stole.
Grecy sporo spraw załatwiają telefonicznie, dlatego często zamiast cieszyć się spotkaniem z kimś, kto jest obok nich, można ich zobaczyć wiszących na telefonie i rozmawiających o rzeczach, które można by załatwić jednym mailem.
Szczytem jest historia mojej koleżanki, która była na randce z facetem, który rozmawiał na niej przez telefon przez ponad dwadzieścia minut. Gdy zwróciła mu grzecznie uwagę, usłyszała, że "przesadza"...
Niezwykle prozaiczna rzecz, która nie ma większego znaczenia, ale bywała niezwykle irytująca – w całych Salonikach nie mogłam znaleźć ani jednego przyzwoitego salonu manicure.
Kosmetyczki w Grecji generalnie mało obchodzą przepisy BHP, które w Polsce są oczywistością, a więc nie raz z obawą siadałam na fotelu nie widząc rękawiczek i podejrzewając, że sprzęt, który zaraz zostanie na mnie użyty, nie został w ogóle zdezynfekowany.
Jakość samego manicure też wielokrotnie pozostawała wiele do życzenia, więc w ostateczności skończyłam ze zdartymi paznokciami i zakończyłam swoją przygodę z greckimi salonami kosmetycznymi.
Bardziej skomplikowanych usług, jak zabiegi kosmetyczne twarzy, nie sprawdzałam – po prostu się bałam. Patrząc jednak po tym, co widziałam na ulicy, czy niebotycznie długich doczepianych rzęsach i karykaturalnie grubych brwiach, chyba dobrze zrobiłam...
"Siga-siga" można przetłumaczyć jako "powoli", "spokojnie" czy "nie spiesz się". Stąd chyba wzięło się przekonanie, że Grecy są leniwi, które akurat jest bardzo krzywdzące, bo wielu z nich pracuje ciężko i to już od najmłodszych lat.
Greckie "powoli" i "spokojnie" potrafi jednak doprowadzić do szału w codziennych sytuacjach. Sama tego nie doświadczyłam, bo nie musiałam często korzystać z urzędów, ale słyszałam, że wyrobienie dokumentów, które w Polsce zajmuje maksymalnie miesiąc, w Grecji trwa nawet pół roku...
Greków generalnie mało interesuje też komfort czy dyskomfort innych osób. Pamiętam jak z powodu stłuczki droga była zablokowana na piętnaście minut, jednak nie dlatego, że blokowały ją auta. Jeden pas był całkowicie wolny i przejezdny, ale to właśnie to miejsce uczestnicy stłuczki wybrali, by przedyskutować ze sobą całe zajście...
Wydaje mi się jednak, że nikt poza mną nie widział w tej sytuacji nic dziwnego, gdyż nikomu (łącznie z moim kierowcą) nie przeszło przez myśl, by użyć klaksonu.