Jeżeli ktoś myśli, że Hey to zespół rockowy i tak dalej, jest w błędzie. Bo Hey to nie jest zespół. To rodzina. W jej centrum jest Kasia Nosowska, no i są oni. Na kilka dni wpuścili do siebie MALEMENA. W numerze marcowym wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Heyu, ale baliście się zapytać. Materiał wart żywej legendy.
Reklama.
Lato 1992. Było gorąco. W Sejmie Macierewicz ogłasza listę agentów, Tusk podczas „nocnej zmiany” zgadza się na odwołanie rządu Olszewskiego, Kazik śpiewa „Panie Waldku, pan się nie boi”, Hanna Gronkiewicz-Waltz zostaje szefową NBP, Kaczyński prezesem NIK, w kinach królują „Psy” Pasikowskiego, średnia miesięczna pensja wynosi blisko trzy miliony złotych. Rolnikom jest ciężko. Lepper wysypuje ziarno na tory.
Marcin Żabiełowicz, gitarzysta nieznanego zespołu Hey, ma tylko jedno pragnienie: żeby przestały mu się trząść ręce. Na widowni domu kultury w Jarocinie Walter Chełstowski wymienia porozumiewawcze spojrzenia z Jurkiem Owsiakiem, a palce Żaby są jak z drewna. Za diabła nie może rozpocząć „One of Them”…
Zima 2013. Taka zima, co potrafi zdmuchnąć człowieka na amen. Papież abdykuje. Meteoroidy spadają na Rosję. Macierewicz twierdzi, że w Smoleńsku wybuchł trotyl. Tusk, że to była brzoza. Kazik jest zawodowcem – pracuje codziennie od piątej rano. Gronkiewicz-Waltz podnosi w stolicy ceny na wszystko, „Pokłosie” Pasikowskiego ciągle budzi emocje, a niektórzy ciągle nie wierzą, że Lepper popełnił samobójstwo.
Kasia Nosowska na scenę trójkowego studia im. Agnieszki Osieckiej wychodzi w płaszczu. – Miało być zupełnie inaczej, ale moja sukienka... umarła. No nie ma jej, przepraszam – uśmiecha się niepewnie. Potem już się nie odzywa przez cały koncert. Zacznie żartować dopiero po „Do rycerzy…”, kiedy po sali rozleją się miód i ogień. Perkusista Robert Ligiewicz jest tak spięty, że widzi tylko Marcina „Dzidka” Zabrockiego po prawej ręce i Pawła Krawczyka po lewej. Jeśli grają rejestrowany koncert, Robert stresuje się tak, że zawęża mu się pole widzenia. Dopiero kiedy zaczną bisy, zobaczy, że sala jest pełna.
– Tyle lat na scenie, a Kasia nadal jest dziewczynką z lokówką do włosów czy szczotką przed lustrem, a ja chłopakiem z rakietą tenisową – Paweł Krawczyk stresuje się najmniej. – Na koncercie zabrzmiało potężniej – wymieniamy uwagi na gorąco. – Lepiej niż z płyty.
„Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan” wymaga skupienia. Dużo się dzieje w tej muzyce, daleko odeszli od tradycyjnego rocka. Teksty Kasi też sprawy nie ułatwiają. Nie są dla dzieciaków. A jednak tydzień później w Zabrzu się przekonamy, że setki już mają te wiersze oswojone. Przemyślane na pamięć.
Dzieciaki
Paweł Krawczyk na gitarze grał od dziecka. W bloku przy Abrahama na warszawskim Gocławiu wszyscy należeli do harcerstwa od drugiej klasy podstawówki. Osiedlowy szczep. Z druhami miał lepszy kontakt niż z własnymi braćmi. W zastępie przydarzył mu się pierwszy alkohol. I pierwsza miłość. Był jednak gruby, więc pokornie grał ogniskowe piosenki i po cichutku marzył, że kiedyś może będzie muzykiem. W pokoju na słomianej macie wieszał plakaty Bruce’a Lee, ukochanej Republiki i wyrwany z „Razem” plakat UFO. Nie znał ich muzyki. Podobało mu się logo.
W harcerstwie jest jak w wojsku: najpierw grają starsi, a dopiero potem cała reszta. I nie ma znaczenia, że grasz coraz lepiej. Musisz czekać.
Marcin Zabrocki, jak wszyscy w Polanowie, marzył, żeby wyjechać. I nie wracać. Kiedy miał sześć lat, babcia kupiła mu pianino. Może chciała znaleźć odkupienie, po tym jak kiedyś zakazała grać jego tacie? Kiedy do domu handlowego w Polanowie przywieźli, raz w historii, trzy pianina, babcia zebrała wszystkie oszczędności i kupiła jedno. Skoro w miasteczku były trzy pianina, powstało ognisko. Pijany muzyk bił dzieci po palcach tak długo, aż nauczyły się grać.
Babcia rządziła twardą ręką. Wychowywała trzech synów, syna swojej siostry i chłopaka z domu dziecka. Wszyscy mieli iść na studia i zostać dyrektorami. Marcin wstawał o szóstej rano, odrabiał lekcje, szedł do szkoły, a potem jechał do Miastka do szkoły muzycznej. Wracał autobusem o 22.30. Nie nauczył się ani pływać, ani grać w piłkę.
Robert Ligiewicz nie chodził do szkoły muzycznej. Na podwórku w Goleniowie wołali na niego Bob. Naprawiał akurat dużego fiata kombi swojej mamy. Nie miała głowy do mechanika. Panewki tłukły, olej lał się jak wściekły, więc rozebrali wszystko z kolegami, wymienili panewki, poskładali. Kluczyk. Klik, klik, nic. No to na pych go! Nie ruszył. Za słabi byli. Podczepili hol, ciągną, ale koła się nie obracają. Co tu robić? Uznali, że tył za lekki! Zebrali chłopaków i zapakowali do środka głaz. Chyba z pięćset kilo. I znowu na linkę. Ciągną… nie pali. Rozebrali jeszcze raz.
– Panewki były założone odwrotnie. Kupiliśmy nowe, założyliśmy i pojechał – opowiada Bob. Od tej pory naprawiali ludziom samochody w zamian za kartki na benzynę. Jakoś w szóstej klasie zobaczył na zdjęciu w „Świecie Młodych” Angusa Younga w czapce z rogami i zapragnął być perkusistą w takim zespole. Nie było go stać na bębny, ale kupił pałki. Od tej pory, kiedy stał pod trzepakiem i pluł na chodnik, miał je za paskiem spodni. Trzy lata później przed drzwiami kawiarni, w której Robert pił z kolegami bawarkę, stanęli małoletni Jarek Chilkiewicz i Sławek Łunkiewicz. Znali już po cztery chwyty na gitarze i szukali kogoś, kto gra na bębnach. Kłopot w tym, że nie mieli 15 lat. Nie mogli wejść. Stali dwie godziny, zanim zaryzykowali.
Tekst pochodzi z magazynu:
– Przepraszam pana – zagadnął Chilkiewicz. – Ale pan ponoć gra na perkusji.
I tak Bob został perkusistą. Chilek miał stare bębny ze skórzanymi naciągami. Podłączyli gitary do radmorów. Zespół nazywał się Destroyer i był w życiu Boba jedyną ważną sprawą. Ze szkoły wtedy uciekał. W domu mieli z ojcem pod górę. Odkąd ten podniósł rękę na siostrę, Robert przestał ufać dorosłym. Ojcu. Nauczycielom. A dorośli nie pytali, co z nim jest. Woleli karać. Więc nie zaufał nauczycielom, nawet kiedy mama spakowała wreszcie graty i uciekli.
Jacek Chrzanowski urodził się w Międzyzdrojach, później mieszkał w Starogardzie, a od piątego roku życia w Szczecinie. Jego ojciec był oficerem, więc przeprowadzki z jednostki do jednostki to był dla niego chleb powszedni. Nie było czasu, żeby się gdziekolwiek zadomowić. Chciał być jak starszy brat: grać na gitarze i zadawać się z hipisami.
– To mi strasznie imponowało, też chciałem być muzykiem, mieć długie włosy i nosić pacyfkę – wspomina basista Hey. Mieszkali wtedy w najgorszej dzielnicy Szczecina. Na Niebuszewie rządził metal. W pokoju powiesił sobie plakat Hendrixa i ćwiczył chwyty. Zanim przyszła matura, musiał naprawdę dojrzeć – rodzice przenieśli się do Warszawy. Brat poszedł do wojska i Jacek zajął jego miejsce w kultowych Kolaborantach. Został sam. Miał 18 lat, mieszkanie, samochód, wolność i grał w kapeli, która miała okładki w „Razem”.
Marcin „Żaba” Żabiełowicz dorastał na rogu Krzywoustego i Bogusława. W centrum Szczecina, tuż koło Staropolanki, mordowni czynnej od rana do nocy. W bramie było wszystko: szczyny, rzygowiny i pijacy. Kiedyś z kolegami takiego zarzyganego śpiocha „karmili” zardzewiałym prętem, wsadzając mu wymiociny z powrotem do ust. Jaki był strach, że się obudzi i ich złapie! Przed sklepem stały transportery z mlekiem, wyciągali ze skrzynek puste butelki, sprzedawali je w sklepie i kupowali cukierki. Złapali ich za jedenastym razem. Zabawa nazywała się perpetuum mobile.
Żaba znał takie słowa. Oczytany był niesamowicie, bo wstydliwy był niezmiernie i jednak większość czasu spędzał sam z sobą, w książkach. I grał na fortepianie w szkole muzycznej, ale marzył o gitarze. Ojciec, gdy był jeszcze w szkole średniej, zrobił skrzypce i gitarę elektryczną. Żaba prosił i prosił, aż tata mu ją przywiózł. Wycięta na kształt rickenbakera, z podstrunnicą od mandoliny, ale stroiła. Znacznie później kolega sprzedawał kopię stratocastera. 160 tysięcy złotych. Ogromnie dużo pieniędzy. Całe szczęście tata miał słabość do muzyki, a mama wierzyła w syna.
– Marzyła mi się gitara, bo dziewczynom nie zaimponujesz, grając „Dla Elizy” na fortepianie – wzdycha. – W szkole przylgnęła do mnie etykieta freaka, bo słuchałem dziwnej muzyki. Po ośmiu latach fortepianu wystarczył moment, żeby zrozumieć, na czym polega gra na gitarze. Ale dziewczyny nie poderwałem. Nie miałem jakoś śmiałości do dziewczyn.
Kasia Nosowska nie miała rodzeństwa, więc czas spędzała głównie sama, czasami marzyła o gronie kumpelek, o przyjaciółkach, takich najbliższych, prawdziwych, z którymi wspólnie plecie się warkocze, wybiera te same kolory sukienek, dzieli najskrytsze tajemnice. Głównie jednak siedziała w książkach. Wtedy nie wiedziała jeszcze, że umie śpiewać. Czasami z koleżanką z klasy, Agatą Kuleszą, zamykały się w pokoju i śpiewały do suszarek piosenki Maanamu. Chodziła na próby chóru, ale nie wyobrażała sobie, żeby stanąć solo przed mikrofonem i słysząc muzykę, tak z niczego zaśpiewać. Żeby pasowało, choć jednocześnie było całkiem osobną melodią.
– Bardzo długo nie wiedziałam, kim chcę być. Kompletnie nie wiedziałam, mogłabym pójść na polonistykę, ale to przecież musiało być potwornie nudne. Myślałam, że źle skończę: wyjdę za mąż, będę miała pięcioro dzieci, a na koniec popełnię samobójstwo.
Agata wybierała się na egzamin do szkoły aktorskiej, więc pojechały do Warszawy razem. Kulesza pragnęła aktorstwa. Nosowska wyrwać się z domu. Na egzaminie nie była zaangażowana. – I się nie dostałam. Kto nie studiuje, powinien pracować, zdecydował tata. Kasia trafiła na pocztę. Wprowadzała dane do komputera. To było gorsze niż śmierć.
Włochaty Odkurzacz
Śpiewanie Kasi zaczęło się od spotkania z Markiem podczas Ochotniczego Hufca Pracy w NRD. Namówił ją, żeby przyszła na próbę Włochatego Odkurzacza – tak się nazywał jego zespół. Marek był punkiem.
Kiedyś Włochaty grał koncert. Stała w tłumie. Chłopaki jednak ją wypatrzyli. I krzyczą: „Chodź, Kaśka, chodź!”. A ona z nimi dopiero dwie próby miała, nigdy w życiu nie stała na scenie. A tu wszystkie oczy na nią. Koszmar.– Nie umiem zrozumieć, co się stało, ale poszłam na scenę z tą torbą skórzaną przewieszoną przez szyję.
Stanęła przed mikrofonem, przycisnęła mocno torbę do brzucha i zaczęła z zamkniętymi oczami wydzierać się jak opętana. Numer się skończył, ludzie szaleją. Klaszczą, a ona przepycha się przez tłum, do wyjścia. Wyszła z Pinokia, pobiegła pod górę, wsiadła do autobusu i pojechała do domu.
Latem 1992 kto tylko potrafił grać, marzył o Jarocinie. Zgłosiło się 346 zespołów. Chełstowski z Owsiakiem wybrali 33. Wszyscy nocowali w szkole. Po pięć zespołów w jednej klasie na piętrowych pryczach. W kąciku żywieniowym jedzenie zaczęło się ruszać już drugiego dnia, więc siedziało się na dziedzińcu. Wszyscy chodzili tam z gitarami. Prężyli się. A najbardziej jakiś gościu z jacksonem. Twierdził, że wszystkie gitary to gówno, bo tylko jego wiosło nie jest z prasowanego drewna.
– Gapiłem się na niego i nie kumałem, o co chodzi – rozkłada ręce „Żaba” Żabiełowicz. – A potem koledze z Fly Virgin zepsuła się gitara. Pożyczyłem mu swój instrument i bałem się, że pęknie struna. Skąd byśmy wzięli strunę!? Bob bębnił najpierw z Dum Dum. Dostali takie owacje, że nie przypuszczał. – A teraz zespół Hey!
Publika zaczyna tupać, gwizdać i wołać Dum Dum. Kasia płacze pod sceną, boi się wyjść. Chełstowski pociesza ją, jak umie. Wreszcie wypycha. Kasia ma we włosach czerwoną bandanę. I T-shirt z Dum Dum. Palce Żaby na strunach trafiają tam, gdzie należy. Piotr Banach trzyma się bez fałszu. Kasia nie płacze. Wchodzi mocną frazą. Jak Eddie Veder. W języku, który nie jest językiem. Po co jednak słowa? Pierwszy numer. Tupią i gwiżdżą. Drugi numer. Cisza. Kasia zaczyna skakać jak na sprężynach. Trzeci numer – balladę Kasia śpiewa swoim własnym głosem. I nagle nie możesz się w niej nie zakochać. Solówka Żaby. Na widowni euforia. Po koncercie podpisali kontrakt z Katarzyną Kanclerz. Od jutra zamieszkają w Warszawie i będą najsławniejszym zespołem nowej Polski.
Autokar
Właściwie tylko Żaba był w Hey debiutantem. Banacha poznał w sklepie muzycznym Rock’n’roller. Wpadał tam, bo podobała mu się żona Piotrka. Zgadali się o muzyce. Potem spotkali się na koncertach w Słowianinie. Guitars Project Żaby grał pierwszy, Kolaboranci Chrzanowskiego i Dum Dum Banacha grali jako gwiazda. Kiedyś Banach zagadnął go w tym sklepie. Zakłada nowy zespół, z dziewczyną. Puścił kasetę.
– Chciałbyś z nami grać?
– No pewnie – zapalił się Żaba – ale mam Guitars Project…
– No to musisz wybrać. Gracie coś swojego czy tylko covery?
– No dobra, jestem – zgodził się Żaba. Z Project najdalej zagrali przecież w Choszcznie...
Były trzy próby w domu Piotra. Potem dwie w Goleniowie i pojechali na festiwal do Kielc, bo Banach wysłał tam fałszywą taśmę demo. Jury się nie połapało. Zagrali. Hey zajął drugie miejsce. Kasia dostała w nagrodę wzmacniacz basowy. Tydzień później był Jarocin.
Jacek zarobił latem w Szwecji dość pieniędzy, żeby kupić worek kawy. 50 kilo. Sprzedał go w Polsce i kupił dwie gitary basowe. Jedną sobie, a drugą bratu. Marek dołączył do Wilków, kiedy zmarł nagle ich basista Adam Żwirski. Nagrali dla niego „Son of the Blue Sky”. Jacek grał w pięciu szczecińskich zespołach naraz. – Hey był tym szóstym. W Kolaborantach grałem już pięć lat, ćwierć życia. Byłem bardzo zżyty z Przemkiem Thiele. Ale zagrałem z Hey i w ciągu jednego dnia wszystko się zmieniło.
Bob klepał biedę. Odkąd wyszedł z wojska, pracował w firmie Interpegro, należącej do ojca Jacka Chrzanowskiego. Był kierowcą żuka. Jak Elvis. Dobrze, że poddasze miał wolne, bo siostra dostała mieszkanie. Miał cztery ściany i materac. Poznał dziewczynę. Raz, dwa, urodził się syn.
– Chciałem grać jak Metallica, a tu Banach znalazł do śpiewania dziewczynę! Nie podobał mi się ten pomysł. Wydałem płytę, byłem rockowym muzykiem, a tu przychodzi dziecko, które chowa się za wzmacniacz. Ale jak zaśpiewała wtedy, przy trzecim kawałku, zrozumiałem, że Dum Dum umarł. Że narodził się Hey. Wylądowali w Izabelinie. Prezes Kanclerz oddała im do dyspozycji pokój w swojej willi. Nagrywali „Fire”. Nie zarabiali ani grosza.
Kiedyś Kasia i Banach wrócili z nagrań. Bob wsuwał pomidorową Knorra. Szuflada się nie domykała. Wyciągnął, żeby naprawić. Torebka była wciśnięta pod spodem. Popatrzyli na niego jak głodne psy. – No co – warknął. – Chyba lepiej, żeby najadła się jedna osoba porządnie niż kilka wcale. Żaba spękał, kiedy Kanclerzowa postawiła ultimatum. Miał dylemat, czy rzucić, czy zostać. – Wszystko, co wtedy miałem, to plecak, materac w kącie i pusty brzuch. Kanclerzowa zrobiła awanturę, że pieniądze zainwestowane w nagrania, w promocję to nie żarty, że się trzeba określić.
Dostali trochę drobnych. Wystarczało na zupę w barze Kogucik. Od jutra mieli jeść w stołówce studenckiej w Rivierze. Mówi się, że „Fire” sprzedał się w milionie egzemplarzy. Większość kasy zgarnęli piraci. „Ho” sprzedało się w stu tysiącach pierwszego dnia. Pieniędzy nie zobaczyli.
– Byliśmy dzieciakami, które chcą grać, nie umieliśmy podpisać kontraktu… – uśmiecha się Jacek. – Zresztą do dziś pozostaliśmy bardzo niesforni, jeśli chodzi o finanse. Ale tłumaczę sobie, że to było potrzebne. Że właśnie dzięki temu, że wciąż było ciężko, jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Że nie jesteśmy zmanierowani. Po wydaniu „Ho” nie byli już głodni. Jeździli w trasy autokarem. Mieli swojego kucharza. Grali niemal każdego dnia. Nie brali prochów. Czasami coś palili. A Bob nie pił. Nie pił 15 lat. Zresztą pozostali też niewiele użyli. Bo kiedy? Grali koncerty niemal każdego dnia.
W tym czasie Marcin „Dzidzia” Zabrocki, uczył się nienawidzić szkoły muzycznej. Za wyścig szczurów. Za brak czasu na nic poza ćwiczeniami. Nawet na książki, a on, gdy miał sześć lat, miał najwięcej wypożyczonych książek w całym Polanowie. Mama musiała go na siłę wyciągać z łazienki. Czytał przy latarce. Nie pasował do szkoły, w której nikt nie czytał. Ojciec został dyrektorem pogotowia opiekuńczego i Marcin przyjaźnił się z chuliganami.
– Potrafiłem mówić o waleniu konia, na długo zanim wiedziałem, co to znaczy. No i grałem w zespole z chłopakiem, który kilka lat potem zabił w Świdwinie parę staruszków.
Jakoś wtedy, przed koncertem na Torwarze, Gruby poznał Żabę. Siedzieli z Adamem Krajewskim na skarpie pod Trasą Łazienkowską, pili wino, a samochody jechały pod nimi i nad nimi. Tomik miał wtedy więcej śmiałości. Zagadnął Kasię. – Kochałem się w niej – mówi Paweł. – No co wam będę opowiadał. Ważyłem 120 kg i nosiłem okulary. Kasia kupiła mi soczewki kontaktowe, więc postanowiłem, że schudnę. Jednego dnia stałem na wadze: 115. A potem: 82. I nabrałem pewności siebie. Tak niewiele wystarczy, naprawdę.
Kiedy Gruby zaczął grać w Houku, wynajęli z Kasią wspólne mieszkanie. Miał nadzieję. Ale przyjaciel mu ją zabrał.
– Pobiłeś go?
– Nie. Był młodszy, chudszy... zamieszkaliśmy we troje i on został ojcem dziecka Kasi. Nie miałem żalu. Pogodziłem się. Każdy ma swój los. A oni nie chcieli, żebym się wyprowadzał.
– Czyli oni w jednym pokoju zakochani, a ty w drugim gryzłeś ściany?
– Nie. Poznałem dziewczynę i rok później ja też miałem dziecko. I tym sposobem było nas już sześcioro. Zamieszkaliśmy naprzeciwko siebie.
Garderoba
Wieczór. Dojechaliśmy do Zabrza. Zjedliśmy pizzę naprzeciwko hotelu Ibis. Obyło się bez autografów. Sala Wiatraka wypełniona po brzegi. Siedzimy w garderobie – jednym dużym pomieszczeniu za sceną – i grzejemy plecy przy piecyku.
Reszta słucha suportu.
– Dziewczyna ma świetny głos – rzuca Jacek.
– Ale przecież to chłopak – mówi Dzidek ze spokojem buddyjskiego mnicha.
– Tym bardziej to dobry wokal – Paweł z uznaniem kiwa głową.
Bob nic. Ręce grzeje nad ogniem. Jak nóż. Żaba śpi na kanapie. Kilka dni później prześle nam rysunek syna. Hugo miał sześć lat, pani pytała, jak zarabiają rodzice. No to narysował: po lewej Bob na bębnach, tata na środku gra na gitarze, a po prawej Paweł przy fortepianie. Ze sceny lecą nutki. W dole wyciągnięte w kierunku zespołu ręce publiczności. A w dłoniach banknoty: 10, 100 i tysiąc dolarów.
– Tak to Hey zarabia na koncertach – śmieje się Marcin. Teraz jednak nikomu nie jest do śmiechu. Tylko Paweł drze łacha z Dzidka. Marcin „Dzidek” nakłada na włosy pomadę Beach Boy Surfer Look. – Już czas – stają w kręgu jak siatkarze. – Jak zagramy?
Tak się zaczyna historia najbardziej niesamowitego zespołu na polskiej scenie muzycznej. Chcecie wiedzieć jak było dalej? Czytajcie w marcowym numerze Malemena.