– Nie ma żadnej wojny – zapewnia Michał Wójcik z Suwerennej Polski, a wierzyć należy, jak wiemy, tylko zdementowanym informacjom. Od wielu tygodni trwa wewnątrz czegoś, co przez lata nazywaliśmy – mocno zresztą na wyrost – Zjednoczoną Prawicą, publiczny festiwal wyciągania brudów i obrażania się nawzajem.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
– Jeżeli wasze "zerwane beretki" nie wrócą szybko na rozgrzane głowy, to pożegnacie się z perspektywą powrotu prawicy do władzy – przestrzega Joachim Brudziński bardziej krewkich kolegów, głośno wymieniających uprzejmości w stylu "układ pasożytniczy" (Michał Dworczyk o ziobrystach) czy "ktoś te wszystkie dziadostwa w Unii podpisywał" (Patryk Jaki o Morawieckim). Ale na opadniecie emocji po tej stronie sceny politycznej nie ma teraz szans – z co najmniej trzech powodów:
1. Polityków Zjednoczonej Prawicy dopada właśnie odroczona frustracja
Perspektywa utraty władzy zarysowała się wprawdzie wyraźnie już 15 października, ale trochę to trwało, zanim stała się faktem. Wyprowadzki z ministerialnych gabinetów i odnajdowanie się w nowej, opozycyjnej roli zajmowały uwagę i skupiały energię.
Teraz, gdy zmiana już się dokonała, a nawet okrzepła, to jedne emocje opadły, a pojawiły się inne: gorycz, irytacja, żal, ot, taki polityczny Weltschmerz. Światło dzienne ujrzały wzajemne pretensje, próby wskazywania winnych wyborczej porażki, przerzucania odpowiedzialności za utratę posad i przywilejów. Mniej w tym polityki, więcej ludzkich reakcji na niepowodzenie oraz utratę statusu. Te właśnie stany ducha oderwanych od koryta polityków i działaczy napędzają wzajemną niechęć lub prowokują do wymiany bratobójczych ciosów.
2. Politycy Zjednoczonej Prawicy utracili też lepiszcze
Tym lepiszczem była, oczywiście, władza i związane z nią benefity. Nie ma silniejszego spoiwa w politycznym świecie. Nic tak nie trzyma razem, jak możliwość wpływu i kontroli. Zwłaszcza jeśli to władza jest celem, a nie środkiem do celu.
Człowiek, mający władzę, czuje moc. Jest obsługiwany, fetowany, doceniany, honorowany, oklaskiwany. Jest gotów połknąć własny język i przymknąć oczy na wiele spraw, byle tylko trwać przy władzy. Wszystko inne jest bowiem mniej istotne niż możność władania, zarządzania. Kiedy władzy zabrakło, to jakby klej wysechł – kartki, niegdyś scalone, leżą luzem.
3. Wreszcie, Zjednoczona Prawica nigdy nie była zjednoczona
Kaczyńskiego, Ziobrę i Gowina połączył, w 2014 roku, wspólny interes – chęć powrotu do władzy. Kaczyński nie chciał stracić kilku punktów procentowych na rzecz kanapowych partii, walczących o ten sam elektorat. A Ziobro i Gowin zdawali sobie sprawę, że samodzielnie progu wyborczego nie przekroczą. Połączyli siły. Pierwszy odpadł Gowin, na zakręcie kopertowych wyborów. Ziobro zaś stale był w kontrze do Morawieckiego.
Zwieńczeniem tego obozu, jego wspólnym mianownikiem, był zawsze Kaczyński, ale jego pozycja od ostatniej przegranej osłabła i nic nie wskazuje na powrót politycznej mocy. Choć prezes PiS nie zamierza oddać sterów partii, to i tak walka o schedę po nim już się rozpoczęła. Młodsza generacja polityków PiS symbolicznie odstawiła prezesa na bocznicę. Jawi im się jako relikt dawnych czasów.
– Padł pewien mit, pewne tabu o tym, że pana prezesa nie wolno krytykować, bo jest człowiekiem takim, o którym tylko dobrze albo wcale – mówi Jan Krzysztof Ardanowski, który, choć jest razie jednym z nielicznych, artykułujących takie tezy wprost, to przecież wyrażają one to, co myśli cała reszta. Ostatnim akordem scalania było przyłączenie do PiS Partii Republikańskiej – ugrupowania fasadowego, powołanego do życia w jednym tylko celu, oskubania z posłów Jarosława Gowina.
Teraz ten obóz czeka proces odwrotny: erozja, podział, konflikt. Jest to naturalna sytuacja powyborcza, gdy się przegrało. Prawa strona sceny politycznej będzie się układała na nowo, powstawać będą nowe byty polityczne (jak choćby partia Niepodległość Roberta Bąkiewicza), wielu polityków wyciągnie buławę z plecaka, pojawią się secesjoniści, a różnice tożsamościowe będą wygodną przykrywką dla ambicjonalnej rywalizacji.
Samobójcze podziały
To się będzie działo, nawet jeśli część polityków Zjednoczonej Prawicy, jak choćby cytowany Joachim Brudziński, będzie sobie zdawać sprawę z ryzyka, jakie niosą takie zachowania. To będzie jednak silniejsze niż racjonalne kalkulacje. W początkach lat 90., Jan Maria Rokita, opisując samobójcze podziały wśród ugrupowań solidarnościowych, porównał je do małych gryzoni z rodziny chomikowatych, lemingów. W wywiadzie mówił: "partie (…) maszerują na skałę, za którą jest przepaść. Przypomina mi się film z dzieciństwa o zwierzątkach, którym instynkt nakazywał takie zachowanie. Oglądając ten film do końca wierzyłem, że zwierzątka zawrócą, że wbrew instynktowi nie spadną". – I co, zawracały? – dopytał dziennikarz. "Nie, spadały".
Nikt dziś nie jest w stanie powiedzieć, czy PiS przetrwa jako marka i szyld. Jeśli przegrane będą, a wszystko na to wskazuje, kolejne trzy elekcje z rzędu, to w 2025 roku może nie być czego z PiS zbierać. Żywot tego ugrupowania po prostu dobiegnie końca, bo i partie mają swój termin przydatności do spożycia, dłuższy lub krótszy. Wówczas konieczne będzie stworzenie na jego truchle czegoś nowego, korzystając z aktywów w postaci ludzi czy pieniędzy.
Do tego potrzebny jest błyskotliwy lider w typie wodza, bo ta część sceny politycznej lubi funkcjonować pod jednoosobowym przywództwem. Na razie jednak nikt z potencjalnych pretendentów nie wyróżnia się konieczną charyzmą. Niewykluczone zatem, że PiS rozpadnie się na wiele części. Ze względu na niedemokratyczny charakter ugrupowania Kaczyńskiego byłby to, z punktu widzenia kraju, całkiem optymistyczny scenariusz.