Fot. materiały prasowe

ARTYKUŁ REKLAMOWY

REKLAMA

Miriam znika – bez powodu, bez ostrzeżenia, bez żadnego motywu. Pewnego wieczoru po prostu rozpływa się w powietrzu. Jej bliscy, teoretycznie nie mają pojęcia, co mogłoby się wydarzyć. Problem w tym, że ktoś ewidentnie nie mówi tu prawdy. Dlaczego? Odpowiedź poznamy tylko wtedy, gdy zagłębimy się w gęstą sieć rodzinno-przyjacielskich powiązań i zależności. 

Czytając książki w stylu domestic noir, bo właśnie o tym gatunku mowa,  czujemy się trochę, jakbyśmy wścibiali nos w nieswoje sprawy. Ale chyba właśnie o to chodzi w tego typu historiach? Między innymi o to zapytaliśmy autorkę “Sześciu powodów, by umrzeć”, Martę Zaborowską. 

Czy pisarz musi być wścibski? 

Oczywiście. Musi go  interesować świat i człowiek. Gdyby pisarz obserwował rzeczywistość jedynie z grubsza, powierzchownie, nie dostrzegłby wielu istotnych rzeczy. Nie usłyszałby o nich, nie poczuł, nie zrozumiał. Powinien być wręcz nad wyraz dociekliwy, i powinien drążyć – tylko dzięki temu będzie dla czytelnika wiarygodny.  

Mówi się, że czytanie rozwija. To prawda. Ale  pisanie rozwija po stokroć bardziej. 

Dlaczego?

Jeżeli mam poruszyć w książce wątek, który wymaga specjalistycznych informacji, to zaczynam szukać, czytać, dociekać. To sprawia, że otwierają się kolejne drzwi z „wiedzą tajemną”, a potem jeszcze następne - ten łańcuszek doprowadza mnie do niesamowitych odkryć. I z reguły jest tak, że jeśli znajdę jakichś ciekawy kąsek informacji, to staram się nim podzielić z moimi czytelnikami, żeby oni również mogli się dowiedzieć czegoś nowego. To dla mnie wielka przyjemność. 

Gdzie pani najczęściej znajduje te skrawki, które potem wchodzą do książek? Internet, rozmowy z ludźmi, obserwacje? 

Wszystko zależy od tego, czego dotyczy ta informacja. Obserwowanie ludzi, rozmowy z nimi są przecudowne i arcyciekawe, bo każdy człowiek jest osobną historią: nic, tylko usiąść, zadumać się i słuchać. 

Ale jeśli chodzi o rzeczy typowo techniczne, naukowe - autopsje, sekcje zwłok - to po takie informacje sięgam do pozycji naukowych, na przykład publikacji z dziedziny medycyny sądowej, w których wszystko jest doskonale opisane. 

Chcę przedstawić czytelnikom prawdę, bo ta prawa się im należy.  Każdy autor powinien mieć świadomość, że czytelnicy szybko wyczują, fałsz, kombinacje, jednym słowem: kłamstwo. I od razu to wypunktują. Nie warto do tego dopuszczać i tracić czytelnika z tak błahego powodu, bo  drugi raz może nam już nie zaufać. 

Pisarze kryminałów muszą mierzyć się z bardzo skomplikowaną materią, jak na przykład medycyna sądowa. Nie ma pani obaw, że czegoś nie zrozumie, coś przekręci? 

Takie obawy znikają, gdy rozpoczyna się tak zwany pisarski research. Szczęśliwie żyjemy w czasach, gdzie „wiedza tajemna” już praktycznie nie istnieje. Mamy szeroki dostęp do badań, literatury fachowej, publikacji, itp. Ja również posiadam całkiem pokaźny  księgozbiór, które bardzo szczegółowo opisuje tematykę kryminalną. 

W kryminałach jest, rzeczywiście, mnóstwo poziomów, do których trzeba dotrzeć: jak umiera ciało, co powoduje takie lub inne urazy tkanek, jak przeprowadza się sekcję zwłok. Owszem, proces pozyskiwania tych informacji bywa czasochłonny, jednak warto się do niego przyłożyć. Bywa, że napisanie akapitu zawierającego  takie specjalistyczne informacje wymaga nierzadko kilku godzin researchu, podczas gdy dla czytelnika to tylko mrugnięcie okiem. Dla mnie jednak on jest niezwykle cenny. 

logo

Pytam o źródła informacji, o “wścibskość”, bo pani najnowsza książka - “Sześć powodów, by umrzeć” jest specyficzna o tyle, że toczy się w środowisku normalnych ludzi - bliskich każdemu z nas, pozornie niczym niewyróżniających się. Trzeba mieć dobre oko do detali, aby wejść pod ten naskórek i znaleźć wady, pęknięcia. Gdzie szukała pani inspiracji, aby przeobrazić ich w postaci mroczniejsze, mniej zwyczajne?

Żeby wcielić się w każdą z tych postaci, musiałam solidnie uruchomić wyobraźnię. Założyłam sobie, że ta książka będzie inna, niż wszystkie, które do tej pory pisałam. “Sześć powodów, by umrzeć” ma w sobie nutkę gatunku domestic noir, w którym dużą wagę przykłada się do atmosfery, sytuacji, a mniej do samej zbrodni, choć ta nieuchronnie wisi w powietrzu.

To, co należało zrobić, to  wejść w buty każdego bohatera osobno- dla mnie niemal  aktorskie doświadczenie z racji tego, że powieść pisana jest pierwszoosobowo. To było bardzo ciekawe. W pełni zrozumiałam, dlaczego aktorzy tak kochają swój zawód. Jako, że każda postać w mojej powieści jest inna, bardzo specyficzna; musiałam robić karkołomne przeskoki emocjonalne. Do tego dochodzi różnica płci, a co za tym idzie różnica w sposobie myślenia i odczuwania moich bohaterów.  Ale,  myślę, że podołałam temu zadaniu całkiem nieźle.

Jeśli natomiast chodzi o “mroczniejsze” części duszy postaci, tu nie ma innej drogi, jak tylko zejście do własnych mrocznych zakątków i pobudzenie ich, wyciągnięcie na wierzch. Wbrew pozorom, nie jest to trudne, przecież każdy z nas ma swoje ciemniejsze strony. Pokazanie ich w sylwetkach bohaterów uświadamia, jak wiele mamy do ukrycia. Bo moje postaci zdecydowanie nie są aniołami.

Który z bohaterów był najtrudniejszy do napisania? 

Każda z postaci stanowiła wyzwanie. Pisanie kryminału wymaga od autora, by nie zdradził się zbyt szybko z jej intencjami i tajemnicami.  To swego rodzaju ucieczka przed czytelnikiem – zachęca się go do tego, by podążał za fabułą i kryminalna zagadką, a jednocześnie trzeba być o kilka kroków przed nim, stawiać mu wyzwania i wciąż zaskakiwać zwrotami akcji.  

Wydaje mi się, że najtrudniej opisywało  mi się postać męża Miriam – zaginionej kobiety. Kiedy ginie żona,  zawsze pierwszym podejrzanym staje się mąż, i to na nim skupia się cała uwaga i większość podejrzeń. Czy słusznie? Moim zadaniem było pokazanie Konrada w szczególnie dwuznacznych sytuacjach, by wątpliwości czytelnika nie opuszczały, i to stanowiło dla mnie niemałe wyzwanie.

Skąd fascynacja domestic noir? Na polskim rynku niewielu autorów odwołuje się do tego gatunku. 

To prawda. Naszych rodzimych autorów nurtu domestic noir można policzyć na palcach jednej ręki, ale myślę, że z czasem to będzie się zmieniać, i ta liczba będzie rosnąć . Ja sama zaczynałam od czytania autorów anglosaskich. Ich twórczość bardzo mnie wciągnęła, choćby z racji tego, że ten gatunek  oferuje zupełnie inną perspektywę, aniżeli klasyczny kryminał, wprowadza inny nastrój i spojrzenie na zbrodniczą zagadkę.  Pomyślałam więc: dlaczego nie spróbować?  I poczułam się w tym naprawdę znakomicie. 

Ten rodzaj kryminału „wchodzi” w życie bohatera bardzo głęboko, na czym czytelnik też niesamowicie korzysta: może bardziej go poczuć, zrozumieć, być bliżej w każdym momencie jego codzienności. Pomaga tu wspomniana już przeze mnie narracja pierwszoosobowa – to jest celowy zabieg. Bliżej z bohaterem już być nie można, niż stać się jego myślami i mówić jego głosem. 

Pani jako autorce też jest łatwiej pisać w pierwszej osobie? Być tak blisko z bohaterem?

Na pewno jest ciekawiej. Ale, jak można się domyślić, każda narracja ma swoje plusy i minusy. W przypadku narracji pierwszoosobowej ułatwieniem jest wpuszczenie czytelnika do bezpośredniego świata bohaterów, ale jednocześnie autor musi czuwać nad tym, by to „wpuszczenie” nie okazało się dla niego zgubne, i by nie odkrył swoich kart zbyt szybko. Przy narracji trzecioosobowej  autor jest wszechwiedzącym gawędziarzem, który patrzy na wszystko z góry i to opisuje. Ta generalna wiedza jest dużą wartością ale, z drugiej strony, nie daje bezpośredniego „dojścia” do myśli bohatera, a przynajmniej w znacznym stopniu go ogranicza. Ten rodzaj narracji jest typowy dla klasycznego kryminału. Poprzedni, pierwszoosobowy, występuje głównie w nurcie domestic noir.  Oba są dobre, a tylko od autora zależy,  co i jak chce w swojej powieści przekazać. 

logo

Miriam, główna bohaterka książki, jest osobą dość specyficzną, ale taką, którą da się lubić. Bezpośrednia, artystyczna dusza, przyjazna. Czy była wzorowana na kimś, z pani otoczenia, czy jednak trzyma się pani strategii, żeby bohaterów swoich książek zmyślać od a do z?

Miriam też jest postacią fikcyjną, nie ma swojego odzwierciedlenia w rzeczywistości. 

Czy można ją lubić? Myślę, że tak, choć dla czytelnika może się jawić jako postać niezwykle zagadkowa: każdy bohater widzi ją z nieco innej perspektywy i ocenia pod innym kątem, co jest jak najbardziej naturalne. W naszym codziennym życiu tak właśnie robimy – każdy z nas widzi daną osobę odmiennie, ocenia przez  pryzmat własnych doświadczeń, emocji, potrzeb, uczuć - nieraz pozytywnych, innym razem mało szlachetnych, jak zazdrość czy zawiść.

Czy tworząc moich bohaterów sięgam po odpowiedniki osób, które naprawdę istnieją? Raz mi się to zdarzyło, w moim cyklu z detektyw Julią Krawiec. Całą fabułę oparłam wtedy o wydarzenia, które naprawdę miały miejsce. Więc siłą rzeczy, część postaci była prawdziwa, część, dla potrzeb powieści – fikcyjna. 

Spośród bohaterów “Sześciu powodów by umrzeć” automatycznie nie spodobał się Konrad, czyli mąż. Może podświadomość zadziałała, ale faktycznie to on wydał mi się najbardziej pasujący na mordercę. W prawdziwym życiu znalazłabym chyba jego odpowiednik, a może nawet kilku. Pani nie ciągnie, żeby w ten sposób utrzeć komuś nosa, robiąc z niego okropnego bohatera swojej książki?

Według zasady: lepiej nie zadzieraj z autorem kryminałów, bo uśmierci cię w swojej książce? Albo pokaże w złym świetle? No, to powiem przekornie, że sytuacja wygląda zgoła inaczej:  znajomi wręcz proszą mnie, aby zrobić z nich bohaterów moich książek – i to zawsze tych złych! Nikt nie chce być tym dobrym, bo ci postrzegani są jako nudni. Czarne charaktery zdecydowanie bardziej przyciągają [śmiech].

Dla mnie samej w kryminałach najważniejszy jest właśnie ten wyjątkowy rys psychologiczny - ciekawa postać, jej charakterystyka i motywacje. To na nich opiera się dobra fabuła – na mocno zarysowanych bohaterach. Cenię intrygę i zagadkę bardziej, aniżeli sam opis morderstwa.  

Ale jednak wybrała pani gatunek, w którym to właśnie morderstwo i brutalizm, który się z nim wiąże, z reguły są pretekstem do zawiązania akcji. Dlaczego właśnie tą drogą pani poszła? 

Kiedy tylko wyrosłam z książek Niziurskieigo i Siesickiej, zaczęłam czytać kryminały. Najpierw była Agatha Christie, do której chętnie wracam. Potem kryminały skandynawskie - inne, mroczne, chłodne. Potem był Harlan Coben. Wsiąkłam w to. Oczywistym dla mnie stało się, że jeśli mam pisać, to będą to kryminały, że pójdę właśnie tą drogą. Nie dla wspomnianego brutalizmu, ale dla zagadki i dreszczu biegnącego po plecach. Dla wielkiej niewiadomej.  

Pierwszy przystanek na tej drodze zawodowej to był kurs kreatywnego pisania.

Tak, rzeczywiście, to było dla mnie swego rodzaju otwarcie drzwi. Wtedy jeszcze  nie marzyłam, że moja książka zostanie wydana. Skupiałam się, aby pisać rozdział po rozdziale, aby akcja toczyła się dalej. Kiedy jednak postawiłam już ostatnią kropkę, nie wahałam się, aby ten mój tekst rozesłać do wydawnictw . Szczęśliwie złożyło się tak, że Czarna Owca odezwała się w kilka godzin po otrzymaniu mojej książki, i postanowiła ją wydać. 

Nie ukrywam, to był jeden z najprzyjemniejszych dni w moim życiu i jednocześnie dzień, który to życie mocno odmienił. 

Dobrze, że pani o tym wspomina, poprosimy więc o przepis na taki spektakularny sukces. Ludzie latami rozsyłają swoje książki do wszelkich możliwych wydawnictw i nikt ich nie czyta. Pani wystarczyło kilka godzin, żeby podpisać umowę. 

Nie mam recepty na sukces. Ale wiem, czego nie zrobiłam, a co wyszło mi na dobre: nie interesowałam się tym, jaki procent nadsyłanych do wydawnictw książek zostaje przyjętych do akceptacji, a później, do druku. Gdybym wiedziała, jak nikłe są to szanse, pewnie bym się zniechęciła. Statystyki podają, że to jest dokładnie jeden procent. Dla osób z aspiracjami pisarskimi może to być informacja mało sprzyjająca.  Ja podeszłam do całej sprawy na zasadzie: uda się, to dobrze, nie uda się - trudno. Ale spróbować musiałam, bo nie lubię żałować, że czegoś nie zrobiłam, a mogłam.

Pamiętam, że kiedy podjęła decyzję o rozesłaniu mojej książki do wydawców, poszłam do Empiku z kartką i długopisem, żeby zrobić sobie spis wydawnictw, które publikują powieści kryminalne. Potem nacisnęłam enter, i poszło. Udało się, i dziś publikuję moje powieści dzięki Wydawnictwu  Czarna Owca, któremu jestem bardzo wdzięczna za zaufanie i za to, że współpracujemy ze sobą już od ponad dziesięciu lat. Miałam sporo szczęścia na mojej pisarskiej drodze, jako że sprawa z wydaniem „Uśpienia”, mojej debiutanckiej powieści, rozwiązała się niemal natychmiastowo. Ale wiem też, że osoby, które aspirują do bycia pisarzem, oczekują bardzo długo na odpowiedź wydawców, a czasem  nie dostają informacji  zwrotnej w ogóle, co z pewnością jest niezwykle frustrujące. To nie powinno tak wyglądać. Każdemu należy się odpowiedź, nawet ta odmowna. 

Kiedy poczuła pani, że jest pełnoprawną pisarką? 

Pierwsza książka jest jak próba własnych sił. Zazwyczaj właśnie wtedy, gdy wydaje się nam, że sięgnęliśmy nieba, następuje zimny prysznic. Jest nim konfrontacja z  redaktorem, który bierze powieść na warsztat i punktuje, punktuje, punktuje... I okazuje się, że coś tam umiemy, ale przed nami jeszcze wiele pracy. Na dobrą sprawę więc tego sznytu pełnoprawnego pisarza nabiera się z czasem. Wszystko jest kwestią doświadczenia, warsztatu oraz świadomości, ile jeszcze muszę się nauczyć, żeby w pełni uwierzyć w swoją intuicję pisarską i powiedzieć o sobie „ja, autor”. Dla mnie z pewnością nie był to moment wydanie pierwszej powieści.  

To, co mogę poradzić tym, którzy chcą wejść na rynek pisarski, to żeby wybrali  sobie jedną osobę, do której będą pisać. Nie warto pisać dla wszystkich. Nie da się zadowolić całego grona czytelników, to niemożliwe, całkowicie niewykonalne. Poza tym, dopasowywanie się do czytelników to nie jest dobry pomysł, bo każdy z nich będzie czytał powieść, filtrując ją przez własne filtry, a te u każdej osoby są inne . Zaufajcie swojej intuicji, swoim umiejętnościom, i trzymajcie się tego, co wy, autorzy, chcecie powiedzieć.

Dla kogo pani pisze? 

Dla kobiety, którą kiedyś poznałam i która moje książki przyjęła z wielką radością, ale jednocześnie potrafiła powiedzieć, czego jeszcze oczekiwałaby od tych książek. Oczywiście nie chodziło o szczegóły, bo te leżą całkowicie w mojej gestii, ale zasugerowała, jakie sfery życia bohaterów są bardziej interesujące, a które mniej. To był interesujący głos, i co ciekawe, podobny odzew miałam od innych kobiet, które sięgają po moje powieści. Każdy pisarz musi mieć swój “target” czytelniczy, a ten ma swoje literackie potrzeby. Moja przeciętna czytelniczka ma około 30-40 lat. Wiem, że jeśli do niej trafię, to jestem w domu. 

Na koniec proszę na chwilę zabrać nas za kulisy swojego warsztatu. Jak pani pracuje nad książką?

Nietypowo. Większość autorów rozpisuje sobie wszystko to, co się będzie działo, rozdział po rozdziale, w formie planu. Mnie to nie wychodzi, jestem więc autorem, który zawsze pisze na bieżąco. Zaczynając pisać, wiem jak się książka zacznie, i jak się skończy. To, co się  wydarzy pośrodku, tworzę po drodze - dialogi, charakterystykę postaci. Czasem nawet na końcu powieści muszę pozmieniać im cechy osobowości, bo te, które początkowo sobie wymyśliłam, nie są spójne z tym, jakim człowiekiem dany bohater okazał się na końcu książki. 

Jestem pisarką-widzem: zasiadam w fotelu, widzę początek, ale nie wiem, co się wydarzy w kolejnych minutach. Gdybym znała fabułę od a do z , książka nie byłaby już dla mnie ciekawa. A ja bardzo chcę, żeby poza pracą, pisanie było dla mnie dobrą zabawą. Żeby ciekawiło mnie, co stanie się w kolejnym rozdziale. Chcę mieć z tego frajdę.