Andrzej Stankiewicz odszedł z "Wprost", gdy wydawca zablokował jego tekst o finansach Aleksandra Kwaśniewskiego. Jak zdradza dziennikarz, we "Wprost" tymczasem o takich sprawach nie wolno już pisać. O odejściu z redakcji zaczął myśleć już wówczas, gdy zastępcą naczelnego został Sylwester Latkowski. - To człowiek, który ma na koncie wyrok za rozbój. (...) Facet, który siedział w więzieniu i współpracował z przestępcami próbuje pouczać polityków, prokuratora generalnego, komendanta głównego policji, szefów CBŚ czy ABW. Zachowajmy zdrowy rozsądek i przyzwoitość! - mówi SDP.pl.
Czy Andrzej Stankiewicz musiał rozstać się z tygodnikiem "Wprost" przez "długie ręce Aleksandra Kwaśniewskiego? Tak popularny dziennikarz i publicysta sugeruje w rozmowie dla portalu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. - Na pewno zadziwiające jest to, co działo się od stycznia wokół mojego tekstu o Aleksandrze Kwaśniewskim dla „Wprost”. Wiem ze świata polityki, że ludzie Kwaśniewskiego szczególnie interesowali się tym materiałem przed publikacją - zdradza niedawna gwiazda tygodnika kierowanego przez Sylwestra Latkowskiego, a wcześniej Michała Koboskę.
Zdaniem Andrzeja Stankiewicza, wydawca "Wprost" Michał M. Lisiecki zablokował jego materiał, ponieważ do tego zmuszają go ugody zawarte z ludźmi lewicy, dzięki którym uniknięto procesów grożących tygodnikowi w czasach, gdy silnie sympatyzował on z prawicą. - Lisiecki oświadczył mi, że zawarł kilkadziesiąt ugód z politykami lewicy i z najpoważniejszymi biznesmenami w Polsce. Są to ugody z tajnymi załącznikami. Ale ich założenie jest proste: w zamian za wycofanie roszczeń albo zaniechanie bojkotu „Wprost”, Lisiecki zobowiązał się, że tygodnik nie będzie się zajmował ich „prywatnymi” sprawami, w tym majątkiem. Oznacza to, że można pisać o działalności publicznej Aleksandra Kwaśniewskiego czy Włodzimierza Cimoszewicza, ale już o ich pieniądzach nie można - twierdzi dziennikarz.
Były podwładny Michała M. Lisieckiego przekonuje, że istnieje lista osób, o których na łamach "Wprost" nie wolno uczciwie pisać. - „Wprost” nie jest gazetą, która patrzy politykom na ręce i rzetelnie relacjonuje rzeczywistość - mówi otwarcie Stankiewicz. I dodaje, że w piśmie można publikować tylko to, co nie narusza warunków ugód zawartych przez wydawcę. - Jeśli napiszesz o gościach, z którymi podpisał jakieś deale, to tekst i tak się nie ukaże - zapewnia.
W ocenie Stankiewicza, ostatecznie jego kontrowersyjny dla szefostwa tekst o Aleksandrze Kwaśniewskim ukazał się tylko dlatego, by w redakcji nie doszło do buntu. Dziennikarz wyjaśnia jednak, że w wersji oddanej do druku doszło do manipulacji, a on sam został podpisany pod artykułem bez wyrażenia na to zgody. Jeszcze ciekawszy jest jednak opis powstawania materiału i okoliczności jego zdjęcia z wydania. Choć ówczesny naczelny, Michał Kobosko nie miał zarzutów, a nawet zamierzał uczynić z tego temat okładki, ostatecznie o zrezygnowaniu z druku miał zadecydować... prawnik wydawcy.
To on uznał, że tekst "narusza linię redakcyjną". - Na to Kobosko odpisał — już do wiadomości Lisieckiego — pytając, w jaki sposób tekst narusza linię redakcyjną i dodał, że żadnej ugody z Kwaśniewskim nie zna i jest nią zdziwiony. Wtedy zadzwonił do niego właściciel. Już znał tekst. Oświadczył, że nie ma czasu na wyjaśnienia, a jeśli naczelny nie ściągnie tekstu, to on sam przyjdzie do redakcji i zatrzyma druk. Kobosko zdjął materiał, a we wtorek został odwołany - zdradza dziennikarz.
Manipulacje w tekście miały pojawić się jednak później, gdy następca Michała Koboski, Sylwester Latkowski musiał zgodzić się na publikację artykułu o finansach Aleksandra Kwaśniewskiego ponieważ cześć redakcji zagroziła buntem. Tekst ostał nieco ogołocony i wzbogacony rozmową z byłym prezydentem, którą przeprowadziła praktykantka z działu internetowego "Wprost". - Każdy, kto zna Kwaśniewskiego wie, że przez telefon nie będzie rozmawiał z osobą, której nie zna, zwłaszcza o swoich pieniądzach. Wątpię więc, że wywiad był wynikiem talentu młodej autorki. W dodatku Lisiecki i Latkowski promowali w internecie ten wywiad, zanim w ogóle ukazał się mój tekst. Chodziło o to, żeby maksymalnie wyeksponować wypowiedzi Kwaśniewskiego, a ukryć tekst - sugeruje Stankiewicz.
Przekonuje jednak, że afera wokół jego tekstu tylko przelała czarę goryczy, ponieważ decyzję opuszczeniu redakcji rozważał już wcześniej, gdy zastępcą naczelnego został Sylwester Latkowski. Już wówczas między nimi miało dochodzić do konfliktów związanych z ingerencją Latkowskiego w przygotowywane przez Andrzeja Stankiewicza materiały.
Najbardziej popularnemu dziennikarzowi przeszkadzała jednak przeszłość nowego szefa "Wprost" - To człowiek, który ma na koncie wyrok za rozbój. (...) Nie wyobrażam sobie, aby moim zwierzchnikiem był człowiek, który siedział w więzieniu za jedno z najbrutalniejszych przestępstw kryminalnych. Redaktor naczelny ma prawo do swej wizji czy poglądów, ma prawo do dobierania sobie zespołu, ale nie ma prawa do wyroku kryminalnego - oburza się w rozmowie z SDP.pl.
Pytany, jakie znacznie ma dla niego fakt, iż wyrok Latkowskiego już dawno uległ zatarciu odpowiada: - Ale co mnie to obchodzi?! Chodzi o moralność, a nie o kartotekę! Przeszłość jest jak tatuaż. Nie da się jej wywabić. Facet, który siedział w więzieniu i współpracował z przestępcami próbuje pouczać polityków, prokuratora generalnego, komendanta głównego policji, szefów CBŚ czy ABW. Zachowajmy zdrowy rozsądek i przyzwoitość! - dodaje.