Jestem Piotr i w najbliższym czasie nie wezmę udziału w następujących wydarzeniach: Noc Muzeów, all inclusive w Turcji, szturm na Morskie Oko, rajd po Krupówkach, żywa kolejka na Giewont. Szczęśliwie wielka majówka za nami – odpada deklaracja w sprawie intymnego grilla pod oknem sąsiada.
Reklama.
Reklama.
Noc Muzeów? Nie – dziękuję. Nie wiem, co jest bardziej absurdalne: masowa konsumpcja kultury wysokiej czy zbiorowa degustacja zacisznych zakątków przyrody, na Giewoncie choćby. Istny szał uniesień zza pleców bliźniego i to nie jednego, a całej ich gromady.
I czemu to tak musi być? Uniwersalny instynkt stadny? Kompensacja kulturowych deficytów na co dzień ignorowanych? Leczenie kompleksów? Mentalność "akcyjna", jakże typowa dla populacji polskiej? Czysta rozrywka przez większe niż zwykle "R"?
Noc Muzeów – idealne alibi
Sztuka współczesnego człowieka onieśmiela, zwłaszcza ta wysoka. Co jest w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwagę zderzenie masowości naszego istnienia z elitarnością większości dzieł kultury w muzeach dostępnych. I nie rzucam tych słów z podwyższenia jakiegokolwiek – intelektualnego, artystycznego, socjologicznego. Choć sam czasem sztukę tworzę, wydając z siebie muzykę, fotografie i pomniejsze "dzieła literackie" skwapliwie chowane w zakamarkach szuflad, daleki jestem od jej rozumienia w całej rozciągłości, wzniosłości i wspaniałości.
Muzealne progi nie są mi obce. Dużo widziałem. Ale posiadając nawet jakiś kapitał kulturowy – skromny, bo skromny – postawiony sam na sam przed obliczem dzieła malarskiego nierzadko czuję się zagubiony. Tak, czasem jestem w stanie osadzić eksponat w głębszym kontekście, zinterpretuję krótko, pochylę się nad techniką. Ale też często kończę prostą (bez)refleksją: podoba mi się/nie podoba mi się. I podskórnie wtedy czuję, że czegoś mi brakuje. Wiedzy, obycia, zakotwiczenia w kulturze wysokiej. Dopada mnie wtedy nawet coś w rodzaju wstydu. Też tak macie?
Noc muzeówto idealny moment, żeby dać sobie alibi. Przepychając się, krążąc w pośpiechu od dzieła do dzieła, nic nie musimy – w tym także wiedzieć, rozumieć, oceniać. Wystarczy zobaczyć, a nawet jedynie być. I dobrze się czuć w tłumie pełnym aspiracji, w ten jeden jedyny dzień w roku publicznie manifestowanych. Razem raźniej. Odhaczone, jesteśmy intelektualistami. A że z faktycznym doświadczaniem sztuki nie ma to wiele wspólnego?
Jak Noc Muzeów zmienia nas w "chytre baby", niekoniecznie z Radomia
Nie wiem, czy jest to cechą typowo polską, jak zwykliśmy sądzić, czy też przynależną szerszej grupie nacji, a może nawet gatunku ludzkiego jako takiego, tradycyjnie jednak w Noc Muzeów wpisuje się wątek finansowy. ZA DARMO. Przemawia to do Was? Do mnie nie do końca.
Umówmy się, przy obecnym poziomie płac, ceny większości muzealnych wejściówek nie przyprawiają o szybsze bicie serca. Nie licząc może największych metropolii, koszt dostępu do pełnej kulturalnej oferty średnich i mniejszych miast bez problemu mieści się w granicach budżetu na jedno większe wyjście do hipermarketu. A do tego przecież wiele placówek oferuje ten jeden magiczny darmowy dzień w tygodniu. Stale, przez cały rok, nie tylko w połowie maja.
W tym kontekście jedynym dla mnie argumentem na "tak", pozostaje możliwość wejścia do miejsc, które zwykle są nieudostępniane, czy skorzystania z atrakcji specjalnie na tę okoliczność kreowanych. Ale żeby stać w kolejce, pchać się do drzwi, które stoją otworem w każdy inny dzień?
Oczywiście nie zamierzam dłużej udawać naiwnego. Tak, w Noc Muzeów chodzi też – a może nawet przede wszystkim – o czystą rozrywkę, społeczną integrację w okolicznościach innych niż grill, piwo, kawa, czy wypad za miasto. Nie oceniam i nie potępiam innych, ale sam się na to nie piszę. Dlaczego?
Noc Muzeów, all inclisive w Turcji, sylwester w Zakopanem – to takie polskie
Nie wykluczam, że to konsekwencja osobistych fobii społecznych i postrzegania polskości w kategoriach krytycznych, wręcz prześmiewczych, ale najzwyczajniej w świecie nie lubię tego. Nie lubię miejsc, w których jest nas zbyt dużo i zbyt wiele mową oraz uczynkiem o nas samych mówimy. A właściwie krzyczymy.
Z tego powodu nie jeżdżę na all inclusive. Nie zrobiłem tego przez 46 lat życia i nie zrobię zapewne nigdy. Szkoda mi czasu, pieniędzy i nerwów. Relaks wśród naszych? Dla mnie niemal oksymoron. A jeśli już chcę za granicą spojrzeć na świat przez okular dna butelki czy kieliszka, preferuję miejscowe klimaty. To jakby bardziej rozwija.
I nie jeżdżę na majówkę "pod Giewont", o wchodzeniu na tenże szczyt w tłumie rodaków nie wspominając. To samo z Morskim Okiem. Pięknie tam, ale późną jesienią. Gdy jest cicho. A poza tym – naprawdę pięknie to jest wyżej. Sylwester w Zakopanem? Może daruje sobie publiczne refleksje.
QUIZ: Spędzasz tam każde wakacje, ale co naprawdę wiesz o Chorwacji?
Historia taka z Budapesztu. Dałem się wyciągnąć do łaźni – jeśli już, to gdzie, jak nie w stolicy Węgier. Na początek pozytywne zaskoczenie. W Gellercie było przednio, sielsko, do pewnego stopnia nawet intymnie. Relaks idealny nawet dla kogoś, kto nie potrafi pływać (ups…). Więc idąc za ciosem – Szechenyi dnia następnego. I tu mnie to dopadło. Nasi tam byli. Dużo naszych. K…wa to, k…wa tamto, k…wa owamto. I do tego walka o leżak, jak o niepodległość nie przymierzając, sport taki narodowy. A, byłbym zapomniał: drinki. Drogie, k...wa.
Nie jestem cnotliwy, słów powszechnie uważanych za obraźliwe i niegodne sam używam jak opętany, ale chyba nie daję rady dodatkowo słuchać z obcych ust tego, jak niewiele mamy czasem do powiedzenia, czy też – jak ubogi repertuar wystarcza nam do tego, by wyrazić wszystkie myśli i uczucia. Nie mam siły przeglądać się w tym społecznym zwierciadle. Jeszcze bym tam coś zobaczył o sobie samym...