logo
Od wczoraj polski LinkedIn żyje "PolecamGate". Fot. Pexels
Reklama.

Łańcuszek z poleceniami

Na początku wyglądało niewinnie. Ot, w oczy wpadł jeden z postów polecających "ludzi wartych obserwowania na LinkedIn". Jest tam sporo ekspertów, którzy dzielą się wiedzą ze swojej działki. Naturalna kolej rzeczy na każdej platformie, gdzie wytwarza się środowisko "bardziej znanych".

Dziwniej zaczęło być chwilę później, gdy okazało się, że zaraz pod nim zobaczyłem drugi post z polecajkami. Może jakaś akcja i trend – pomyślałem. Zwłaszcza że chwilę potem zobaczyłem kolejny. I kolejny. I kolejny. I kolejny. I parę kolejnych (poważnie).

To, co było nieoczywiste, to fakt, że w większości z tych list powtarzały się te same nazwiska, które w zdecydowanej mierze polecały się wzajemnie. Typowe "kółko wzajemnej adoracji" – zarzucali inni użytkownicy.

Z jednej strony takie polecenia to cenna rzecz, bo można trafić na osoby spoza swojej banieczki informacyjnej. Z drugiej, jedyna rzecz, która się z tego przebijała to... pełna nieautentyczność. Co było o tyle ciekawe, że osoby z tej listy są znane i cenione w dużej mierze właśnie przez... swoją autentyczność i opisy realnych doświadczeń.

Kto kogo poleca?

Tymczasem tutaj niby przypadkowo i spontanicznie zaczęli polecać w tym samym momencie w dużej mierze te same osoby i siebie nawzajem. Zerknijcie, poniżej kilka przykładów, jak to wyglądało w praktyce. Na liście są m.in. Maciej Lewiński, Janina Bąk, Jakub Biel (ten od afery z Biedronką), Michał Sadowski, Artur Kurasiński, Piotr Bucki, Karol Bączkowski, Paweł Tkaczyk i wielu innych.

logo

(Nie)naturalne

Sami przyznacie, że wygląda to dość nienaturalnie, prawda? Zwłaszcza że pod takimi polecajkami nierzadko polecani też się udzielali w komentarzach i dziękowali za polecenie. I na to szybko zwrócono uwagę, padło sporo słów wspomnianej już krytyki.

W międzyczasie pojawiło się dość szybko sporo real time marketingowych postów, które odwoływały się do akcji. Mój ulubiony to ten, w którym zaczęto polecać... zwierzaki do adopcji. Żeby było zabawniej, sami zainteresowani też częściowo zaczęli ten post udostępniać.

Aferka nabrała rozpędu, a modne zaczęło być "zabranie zdania" na jej temat. W efekcie po parunastu godzinach LinkedIn był zalany nie tylko postami z polecajkami, ale i postami o tym, czy ktoś się z tym zgadza, czy nie zgadza.

Wnioski z eksperymentu

Dość szybko okazało się, że całość jest eksperymentem zaangażowanych, by sprawdzić, jak wzajemne oznaczenia i polecajki (zwłaszcza w masowej skali) mogą wpłynąć na zasięg postów i przyrost obserwujących.

Szymon Negacz na swoim profilu podzielił się paroma wnioskami.

– Ekstremalnie ciekawe, że akcja ma swoich zwolenników i przeciwników. A oni poświęcają swój czas na walkę ze sobą w komentarzach. To chyba dla mnie największe zaskoczenie. Do wczoraj byłem przekonany, że to prawie nikogo nie zainteresuje. Nawet zastanawiałem się, czy post w ogóle będzie miał zasięg – napisał.

I wyjaśnił, że doszło mu 955 obserwujących. Dla porównania po „merytorycznym poście” dzień wcześniej doszło mu ich 195. – Wniosek ostateczny mojej strony: osobiście lepiej czuję się z tym kiedy ktoś przeczyta/obejrzy coś, co stworzyłem i kliknie follow pod tym wpływem niż pod wpływem polecenia – dodał.

Z kolei przedsiębiorca i inwestor Artur Kurasiński napisał, że zyskał ok. 1000 obserwujących oraz ponad 260 zaproszeń. – Pewna osoba strasznie burzyła się na "nowy łańcuszek szczęścia" i odsądzała nas od czci i wiary po to, żeby wysłać mi zaproszenie do "przyjęcia do sieci". Hipokryzja level hard. Ktoś opublikował posta w którym obok naszych nazwisk umieścił czaszki z apelem o usuwanie nas. Rozumiem kontekst, ale to było creepy... – to tylko dwa z kilku wniosków, które opublikował.

Michał Sadowski, założyciel i prezes Brand24, a prywatnie także hobbysta fotograf, który w sieci jest ekspertem i od biznesu, i od zdjęć oraz wideo, napisał, że jego zdaniem po wynikach nie widać, by taka lista była "złotym sposobem" na polepszenie dotarcia. Szczególnie że wiąże się z krytyką. – Żyjemy w czasach, w których zbyt mało mówimy "dziękuję" i zbyt mało mówimy "przepraszam". Dlatego pomyślałem, że przeproszę. Tak po prostu. Jeśli ktoś poczuł się przyspamowany listą topowych ludzi, których dziś poleciłem na Linkedin to bardzo przepraszam – napisał dzień po akcji Sadowski.

Jeśli ktoś uznał, że dzisiejsza lista to klub wzajemnej adoracji to rozumiem. Nietrudno zrozumieć niechęć do czegoś, co na pierwszy rzut oka może wyglądać na łańcuszek, elyta, itd. Na swoją nieznaczną obronę mogę powiedzieć, że "klub wzajemnej adoracji" to nie zarzut, a fakt. Bowiem ludzie, których poleciłem to top ludziska i eksperci w swoich dziedzinach. Rozumiem jednak, że irytację wywołała nie zawartość listy, a forma. Mogło to wyglądać na nieautentyczną, nieorganiczną rekomendację. Mimo że tych ludzi rekomendowałem już nie raz i nie dwa 

Michał Sadowski

Brand24

Co działa na LinkedIn na zasięg?

Na koniec jeszcze ciekawy insight od Sadowskiego w kontekście publikowania treści. Jego zdaniem LinkedIn jest platformą, na której treści żyją znacząco dłużej niż gdzieś indziej.

– To platforma, gdzie łatwiej niż gdziekolwiek (może poza YouTube) wyjść poza swoją bańkę. To jest chyba najlepszy "złoty sposób". Tworzyć treści, które mają szanse żyć dłużej i dawać wartość – potencjalnie także ludziom poza naszą bańką. Dodatkowa refleksja jest taka, że z moich doświadczeń z LinkedIn – oznaczenia ludzi czy marek w postach najczęściej obniżają zasięgi. Typowo zachęcając do obejrzenia nowego odcinka podcastu – oznaczając uczestnika mam na wpisie znacznie niższą ekspozycję niż bez oznaczenia. Podobnie z markami. Bardzo słabo działają na LinkedIn udostępnienia. Z mojego doświadczenia najlepiej niosą się wideo lub czysty tekst bez oznaczeń. Mam nadzieję, że komuś to się przyda – zakończył

Jakie z tego wszystkiego wnioski? Że ostatecznie zawsze obroni się autentyczność. Że nie ma "świętych krów" i każdemu może dostać się po głowie. I może najważniejszy: że polska społeczność LinkedIn na przestrzeni ostatnich miesięcy bardzo się rozwinęła i działa już w ramach swojego ekosystemu.

I na koniec najgorsze, a może najlepsze w tym wszystkim jest to, że... każdą z tych osób naprawdę warto obserwować, bo wrzucają sporo sensownego contentu.