Chwila prawdy: nigdy nie byłam na wakacjach all inclusive. Gardziłam tą formą urlopu, zapierałam się rękami i nogami, bo obciach – planowałam aktywne wyjazdy na własną rękę. Chciałam zwiedzać, nie leżeć! Ale nagle, w wieku 34 lat, wszystko się zmieniło. Dlaczego? Ze zmęczenia, ale na "starość" zrozumiałam jedną istotną rzecz.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Smykałkę do podróży zaszczepił mi tata. Kiedy byłam dzieckiem, planował wakacyjne wyjazdy dla całej rodziny. Nie robił tego sam, zawsze korzystał z usług biur podróży, bo domyślam się, że obmyślenie wakacji dla małżeństwa z trójką dzieci w latach 90. mogło być logistycznym wyzwaniem.
Jechaliśmy pociągiem do Turcji czy Włoch, autokarem do Francji czy Hiszpanii, a na to drugie patrzę dziś z przerażeniem: chylę czoła przed mamą i tatą, którzy psychicznie wytrzymali kilka dni i nocy w busie z trójką znudzonych bombelków. Samolotem nigdy nie lataliśmy, ale zwiedziliśmy lwią część południowej Europy.
Tata zawsze mówił: "nie będziemy leżeć nad żadnym basenem, jest za dużo rzeczy do zobaczenia". Szczerze mówiąc, nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek "basenowali", chyba że od wielkiego dzwonu (czyli w sytuacji, kiedy wszczynaliśmy z rodzeństwem bunt, bo chcieliśmy po prostu się popluskać w tej ładnej, niebieskiej wodzie). Jedliśmy tylko w porach posiłków, z drinkiem na leżaku nie widziałam nigdy ani mamy, ani taty, a na zabawy z animatorem cała nasza trójka była zbyt nieśmiała.
Owszem, często chodziliśmy na plaże, ale głównie jeździliśmy na wycieczki. Tata zaklepywał praktycznie każdą, chyba że zupełnie nie mieściła się w naszym budżecie. W Turcji spędziliśmy dzień w Pamukkale, w Hiszpanii podziwialiśmy Montserrat, w Grecji zachwycaliśmy się Meteorami, a we Francji pojechaliśmy z Nicei do Monako.
Jasne, dla dzieci było to męczące. Pamiętam upał, tysiące kroków, kolejne nagrzane autokary i gadatliwych przewodników. Marudziliśmy na całego. Pić, jeść, gorąco, nudno. Dlaczego znowu oglądamy jakieś ruiny? Chcemy do wody! Ale rodzice byli nieugięci, za co dziś jestem niesamowicie wdzięczna.
Ja i moje rodzeństwo mogliśmy sobie narzekać, ale tata wyrobił w nas nawyk: poznawania, zwiedzania. Do dziś podróżowanie i otwarcie na świat jest dla mnie, brata i siostry jedną z najcenniejszych wartości. Do tego stopnia, że żadne z nas nigdy nie wyjechało na all inclusive, chociaż wyjeżdżamy, gdy tylko możemy. "Jest za dużo rzeczy do zobaczenia" – szumiały nam w głowie słowa taty.
Nigdy nie byłam na all inclusive. Wolałam aktywne wakacje z dziesiątkami tysiąców kroków dziennie
W dorosłym życiu pokochałam podróżowanie na dobre. Już mnie nie nudziło, ale wzorem rodziców omijałam all inclusive szerokim łukiem.
Wracałam do krajów, w których byłam za dzieciaka, ale odkrywałam w nich nowe regiony. Z kolei na miejsca, które już widziałam, patrzyłam zupełnie inaczej. Sagrada Familia zrobiła na mnie ogromne wrażenie, kiedy miałam -naście lat, ale w dwudziestych latach mojego życia wejście do tej bazyliki w Barcelonie było dla mnie wręcz mistycznym doświadczenie.
Odkryłam też, że owszem, uwielbiam nadmorskie kurorty na południu Europy, ale moim miejscem na ziemi jest północ. Anglia, Szkocja, Islandia, Dania, Szwecja – wybierałam je częściej niż Włochy czy Chorwację. Na Islandię zabrałam zresztą tatę i tym razem to ja zaplanowałam dla niego wyjazd. Nigdy nie zapomnę tego zachwytu na jego twarzy, kiedy widział... cokolwiek. Warte każdych pieniędzy.
Pokochałam też city breaki, weekendowe, ale i te dłuższe. Jeden z tygodniowych urlopów spędziłam w Londynie i pamiętam, kiedy moja koleżanka dziwnie na mnie popatrzyła i powiedziała: "Londyn na urlop? Przecież w ogóle nie odpoczniesz, jeszcze bardziej się zmęczysz". I tak było: wyczerpująco, ale cudownie. Marzenie spełnione.
Dalsza część artykułu poniżej.
Moje wyjazdy zawsze były męczące: aktywne i dokładnie zaplanowane. Przed każdą podróżą tworzę ogromny plik na komputerze, w którym wypisuję wszystko, co chcę zobaczyć. Tak, zwykle ogarnięcie wszystkiego jest fizycznie niemożliwe, zwłaszcza że nie chodzi mi o odhaczanie atrakcji dla odhaczenia: chcę poczuć, poznać, wchłonąć atmosferę.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Lubię wychodzić poza turystyczne przewodniki. Zobaczyć i zabytki, i nieoczywiste miejsca, muzea i targi, kultowe kawiarnie i bajeczne ogrody. Poznać ludzi, posmakować lokalnych potraw. Pożyć. Kocham morze, ale zawsze szkoda mi było czasu na leżenie na plaży. Zresztą do dziś nie znoszę plażingu (i upałów), a kąpania się zawsze unikałam z powodu kompleksów na punkcie mojego ciała. Więc wybierałam łażenie.
Ale to wszystko zawsze oznaczało rekordową liczbę kroków i padanie w nocy w na łóżko. Jednak zawsze byłam usatysfakcjonowana, bo chcę widzieć, widzieć, widzieć. Uwielbiam tego rodzaju wyjazdy i tego akurat nic nie zmieni.
Polubiłam się z all inclusive, bo jestem zmęczona. Nauczyłam się odpoczywać
Nigdy nie byłam na all inclusive, szkoda mi było na to pieniędzy i urlopu.
Gardziłam byczeniem się nad basenem i wciskaniem w siebie jedzenia oraz trunków, a na ludzi, którzy wybierali ten sposób wakacji, patrzyłam spod oka. Przecież jestem lepsza, ja ZWIEDZAM. W końcu tata mnie nauczył, że jest za dużo do zobaczenia, żeby leżeć plackiem. Jasne, drineczki brzmiały cudownie, ale przecież drinka mogę wypić w knajpie w Warszawie, prawda? Nie muszę wydawać kilku tysięcy na wyjazd.
Ale skończyłam 34 lata i nagle odmieniło mi się podejście do all inclusive. Dlaczego? Bo poozułam się zmęczona, tak bardzo zmęczona. To zmęczenie zresztą niekoniecznie musi być związane z wiekiem, ale z życiem w wielkim, hałaśliwym mieście; zap***rzaniem na rosnący czynsz i coraz droższe jedzenie; bombardowaniem przez nachalne treści w mediach społecznościowych i apokaliptyczne newsy.
Nagle urlop stał się dla mnie nie tyle okazją na zobaczenie kolejnego miejsca, ile na najzwyczajniejszą rzecz na świecie: odpoczynek. Rzecz, którą wcześniej ignorowałam, bo nie nauczyli mnie jej rodzice, a ich nauczyli tego ich rodzice. Bo przecież trzeba harować i zarabiać, a jeśli już jedziesz na ciężko zarobione wakacje, to nie po to, żeby leżeć. Takie przynajmniej dominowało przekonanie "za moich czasów".
Dopiero w ostatnich kilku latach my, milenialsi, uczymy się odpoczywać. Pokazujemy też naszym rodzicom, że nie ma nic złego w zrobieniu sobie przerwy. Jeśli jesteśmy zmęczeni, zasługujemy na nicnierobienie,bo organizm musi się zregenerować. Przeczytałam kiedyś fajną metaforę: jeśli nigdy nie wyłączasz swojego komputera, a najwyżej zamykasz klapę, to szybciej się wyładowuje, a bateria jest coraz słabsza. Z człowiekiem jest przecież tak samo.
W ten sposób zaczęłam cenić własny urlop, patrzeć na niego jak na formę relaksu i regeneracji, a nie kolejnego zachrzaniania, tyle że w atrakcyjnej, wakacyjnej formie. Pewnie, super byłoby wyjeżdżać przynajmniej dwa razy w roku: raz aktywnie, a raz w formie "leżę i pachnę" (kluczem do podróżowania jest balans, już to wiem), ale rzeczywistość zwykle to weryfikuje.
W ten sposób przekonałam się do all inclusive. Na "starość" zaczęłam cenić sobie komfort i oddech. Doceniłam leżenie nad basenem, czytanie i drzemki; dogadzaniem sobie gastronomicznie te kilka dni w roku; strojeniem się na kolacje na tarasie; jeżdżeniem na organizowane wycieczki, kiedy mam ochotę; ale też chlupaniem się w wodzie, bo jestem już za stara, żeby przejmować się, jak wyglądam i kto, co o mnie pomyśli.
Przynajmniej tak to widzę, bo nigdy nie byłam na all inclusive. Wiem, że bywa... przaśnie i irytująco, ale wiecie co? Trudno. Niech będzie przaśnie i irytująco. Chcę odpocząć i mieć, mówiąc brzydko, wywalone. Nie musieć ciągle planować, myśleć i kombinować.