Ponad rok temu wpadł w moje ręce SsangYong Musso i powiem szczerze, że bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Teraz testowałem jego większą odmianę Musso Grand, która ostatnio przeszła małe odświeżenie i już mnie tak nie zachwycił. Owszem, jest lepiej, ale Koreańczycy nie poprawili pewnych "koszmarków", przez które auto sporo traci.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
SsangYong to koreańska firma z długimi tradycjami na polskim rynku, dlatego ma ona dosyć spore grono sympatyków. Może dlatego, że jej auta są nieszablonowe, jak na przykład testowany przeze mnie Musso Grand, czyli większa wersja Musso, którym jeździłem w kwietniu ubiegłego roku.
Czytaj także:
Nie będę się rozwodził na temat wyglądu auta, czy też jego sylwetki. To po prostu bardzo atletycznie prezentujący się pikap o wymiarach 5405 mm długości, 1950 mm szerokości i 1855 mm wysokości. Jego rozstaw osi wynosi 3210 mm, a waga 2175 kg. Przy dopuszczalna masie całkowitej wynoszącej 3260 kg łatwo policzyć, że maksymalnie przewieziemy nim 1085 kg.
Możemy go wyposażyć w pakę z tzw. hardtopem lub roletą. W naszym przypadku Musso woziło dodatkowo specjalną kapsułę kempingową, więc zamiast rolety mieliśmy metalową płytę osadzoną na siłownikach.
Ostatni lift nieco odświeżył aparycję Musso Granda. Mamy nowe, większe światła LED z przodu, bardziej kanciastą i grubszą ramę maskownicy chłodnicy oraz sporo plastikowych osłon, między innymi na nadkolach, zderzakach oraz u dołu drzwi. I pierwszy zgrzyt, bo nie wiem, czy takie było wykonanie mojego egzemplarza, czy tak jest w każdym modelu, ale te nad nadkolami z przodu odklejały się...
Trzeba jednak przyznać, że SsangYong Musso Grand prezentuje się po amerykańsku – takie typowe auto "pracujące", którym nie będziecie się wstydzić nawet zajechać pod kościół w niedzielę.
W środku też jest elegancko, bo mamy wygodne fotele wentylowane, podgrzewane, elektrycznie regulowane, które obszyto ekoskórą. Wnętrze nie uderza tanim plastikiem, owszem, jest budżetowo, ale nie ma tandety i niedoróbek. Jest nawet dekor, który imitować ma listwę karbonową.
Ale tam, gdzie ma być miękko, jest miękko, dostajemy sporo pojemnych schowków, pokaźny podłokietnik, ogromną dźwignię zmiany biegów oraz sporo miejsca zarówno z przodu jak i na tylnej kanapie.
Jest zdecydowanie bardziej nowocześnie. Trącące myszką stare multimedia zastąpiono ponad 12-calowym wyświetlaczem dotykowym z w miarę czytelnym interfejsem, ale nie w momencie, gdy świeci słońce. Niestety zarówno ten ekran, jak i wyświetlacz z cyfrowymi zegarami chyba nie został pokryty powłoką ochronną, przez co trzeba się sporo natrudzić, żeby coś z nich odczytać przy dużym nasłonecznieniu.
No i bardzo brakowało Android Auto, co jest sporym minusem. To znaczy powinien działać po połączeniu smartfona przez kabel USB, ale w moim aucie był z tym problem. Wadą jest także nagłośnienie, które brzmiało fatalnie. Pochwalić muszę natomiast jakość kamery cofania, która przedstawiała obraz ostry jak żyleta. Halo, Stellantis, słyszycie?
Szkoda, że w testowanym przeze mnie modelu nie było kamer 360 stopni, ale i tak parkowanie nie było aż tak dużym wyzwaniem, ponieważ do samochodu oraz jego gabarytów można się szybko przyzwyczaić.
Dobrze też, że nie zrezygnowano w pełni z fizycznych przycisków. Owszem mamy jeden połączony panel klimatyzacji, ale jest on taki dotykowo-fizyczny, to znaczy, że ugina się, kiedy wciskamy daną funkcję – takie przejściowe rozwiązanie jest w mojej opinii w pełni akceptowalne.
Poza tym dostajemy sporo asystentów bezpieczeństwa jak monitoring martwego pola, line assist czy też collision assist. Do tego aktywny tempomat, 6-biegowa, automatyczna skrzynia biegów, reduktor oraz blokada tylnego mostu. W offroadzie można się nieźle pobawić.
A co mamy pod maską?
Silnik wysokoprężny e-XDi o pojemności 2,2 l i mocy 202 KM oraz 441 Nm maksymalnego momentu obrotowego. W połączeniu z napędem na wszystkie koła daje naprawdę zwinną maszynę. Praca silnika jest głośna, ale nawet mimo niezbyt dobrego wyciszenia kabiny, nie jest tak irytujący.
Prowadzi się... trochę jak statek – trzeba się sporo "nawywijać" kierownicą. No i strasznie go znosi, zwłaszcza kiedy rozpędzimy się powyżej 100 km/h. Nie pomaga do tego patyczkowo cienka kierownica – na nią także narzekałem w małym Musso.
Dobra wiadomość jest taka, że pomimo takich gabarytów nie jest aż tak mocno paliwożerny. Podczas testu spalanie wyniosło około 9 litrów. Wszystko zależy oczywiście, w jakich warunkach i jak intensywnie będziemy przemieszczać się tym autem.
Cena?
Cennik SsangYong Musso Grand zaczyna się od 139 900 zł netto za bazową wersję Joy. Dostępne są jeszcze trzy bogatsze odmiany wyposażenia: Adventure, Adventure Plus i Wild. Ta ostatnia to koszt już ponad 200 tysięcy złotych.
Czy to dużo? Za taką kwotę nie dostaniecie pikapa takich rozmiarów i o takiej ładowności. Do tego całkiem przyzwoite wyposażenie. Jeśli szukałbym tego typu auta, poważnie zastanowiłbym się nad kupnem właśnie SsangYonga Musso Grand.