Koreańczycy z SsangYonga od lat próbują się rozpychać na polskich ulicach i mam drobne wrażenie, że powoli zaczyna im się to udawać. Z Torresem, ich flagowym SUV-em, pewnie będzie im ten cel osiągnąć nawet łatwiej. Choć dalej mam to samo wrażenie, co przy wielu innych modelach tej marki – to mógł być naprawdę bardzo, bardzo dobry samochód, ale jego twórcy musieli przekombinować.
Reklama.
Reklama.
Z tym rozpychaniem się w Polsce to ja nie żartuję. Jakiś czas temu złapałem się na tym, że w Warszawie właściwie codziennie już widuję jakieś auto tej marki. Co prawda… najczęściej jedno. Ale to widać. Jest sporo Tivoli, sporo Korando, trafiają się Rextony i nawet dwa razy widziałem Torresa.
To oczywiście tyle co nic, ale z drugiej strony – jeszcze niedawno łatwiej było zobaczyć w Warszawie jakiegoś Bentleya czy innego Rolls-Royce’a niż SsangYonga. Tak więc jest lepiej. Chociaż to wciąż egzotyczna marka na tle takiego… Porsche. Oczywiście trochę kpię.
Torres to kolejna koreańska próba wykrojenia sobie na polskim rynku kawałka tortu grubszego niż kartka papieru. Próba pewnie udana, bo mamy do czynienia z dużym (to rozmiar Skody Kodiaq czy BMW X3), komfortowym, rodzinnym autem.
Ale to nie znaczy, że to auto ideał. Oj, nie. W moim odczuciu – choć to zupełnie inny segment – bardziej dopracowanym autem był jednak Rexton, choć on też miał swoją porcję dziwactw.
Czytaj także:
Do rzeczy. To co mi pasuje, a co mi nie pasuje w Torresie?
Projektanci trochę odrobili lekcje… a trochę nie
Czasem mam wrażenie, że wszystkie problemy SsangYonga skończyłyby się, gdyby zaczęli projektować wygląd swoich aut w Europie. Chyba że to robią, ale prawdę mówiąc – powątpiewam.
Podobno o gustach się nie dyskutuje, ale przecież dyskusja o wyglądzie SsangYongów to świecka tradycja, więc nie widzę powodu, żeby z niej zrezygnować. W każdym razie Torres w kwestii designu to krok do przodu, ale i tak jest to auto bardzo niespójne.
Dla Koreańczyków to oczywiście nowe otwarcie i ja jestem w stanie zgodzić się, że ten samochód z przodu jest… bardzo ładny. Serio. Ciekawy grill, ładne reflektory, całość wygląda tak nawet lekko amerykańsko. Jest okej. Nawet ta imitacja uchwytu na hak holowniczy (ach, te offroadowe konotacje), choć trochę mnie rozbawiła, nie zepsuła mi odbioru tego auta z przodu.
Linia boczna też jeszcze daję radę, choć od okolicy słupka B samochód zaczyna robić się jakby lekko koślawy. To tylko zapowiedź tego koszmarka, którym jest tył tego samochodu. Klapa bagażnika została wystylizowana tak, jakby było w niej schowane koło zapasowe. To zapewne odniesienie do wspomnianych już offroadowych tradycji marki. Tylko że żadnego koła tam nie ma, bo miejsce na koło jest pod pokrywą bagażnika.
A ty zostajesz z autem, które ma dziwnego garba. Do tego uchwyt od otworu tejże klapy jest na jej boku, ponieważ na środku masz coś, co udaje koło. To nawet logiczne, tak jest w terenówkach. Ale po otworzeniu klapy ta otwiera się… nie na bok, tylko do góry.
Totalne pomieszanie z poplątaniem, a osoby, które pierwszy raz widzą auto, często nie wiedzą, jak się do tego bagażnika (dużego!) dostać. Ogólnie jednak to ładne auto, jeśli nie musisz na nie patrzeć z tyłu.
W środku też jest przyjemnie, choć znowu – to zwyczajnie można było zrobić lepiej. Generalnie – jest nowocześnie i solidnie. Plastików nie brakuje, ale ich spasowanie jest naprawdę dobre. Nic tu w zasadzie nie trzeszczy i akurat w tej kwestii np. Mercedes (serio, w nowych merolach trzeszczy dosłownie wszystko) mógłby się od SsangYonga uczyć.
Osobliwa, jajowata kierownica akurat mi się sprawdziłą. SsangYong zrezygnował za to z typowego wirtualnego kokpitu. Zamiast tego jest mały ekran oraz zestaw cyfrowych wskaźników. Jest to schludne i czytelne, więc daję okejkę. Chociaż trochę mi szkoda, bo wirtualne kokpity z dawniejszych SsangYongów miały niesamowity feature – można było na nich wyświetlić Apple CarPlaya.
Teraz zostaje do tego ekran centralny, który służy tylko do obsługi multimediów (oraz wyświetla się tam obraz z kamery cofania). To ta sama stacja od zawsze. Grafiki są więc w miarę estetyczne, ale proste. Sam ekran nie jest jednak piękny – guziki po jego bokach rodem ze starych japońskich aut trochę odstraszają.
I jeszcze jest… trzeci ekran! Poniżej, pod głównym. Służy głównie do obsługi klimatyzacji. Rozwiązanie rodem z Audi czy Range Rovera.
A co poza tym? Jest komfortowo. To spore auto, więc jest w nim sporo miejsca, a i bagażnik nie zawodzi. Trudno się tu czegoś uczepić.
Jeździ się przyjemnie, ale spalanie to nieśmieszny żart
Torres to oczywiście nie jest auto, które ma wywoływać emocje na drodze. To środek transportu z punktu A do punktu B i w tej kwestii jak najbardziej się sprawdza.
Zawieszenie zestrojono komfortowo i była to dobra decyzja. Na plus zaskakuje też wyciszenie. W środku jest naprawdę przyjemnie. To akurat się przydaje, bo tradycyjnie dla SsangYongów z nieznanych mi przyczyn system nagłaśniający gra… cicho. Jeśli połączysz auto przez bluetooth z telefonem, to trzeba rozkręcić wszystko, żeby było cokolwiek słychać. Aha – wspomniany wcześniej CarPlay działa tylko po kablu.
Jazda nie jest też przesadnie dynamiczna. Silnik 1.5 T-GDI ma 163 konie mechaniczne (280 Nm) i jest sparowany z sześciobiegowym automatem. Wersja ze zdjęć ma napęd tylko na przód (tym śmieszniej wyglądają te offroadowe akcenty), ale dostępny jest też napęd AWD. Setkę na liczniku widzimy po nieco ponad dziesięciu sekundach i… to jest okej.
Natomiast spalanie benzyny absolutnie dyskwalifikuje ten samochód. Tak wiem, że to dość mocna teza i trochę znikąd, w środku tekstu. Ale coś z tym można zrobić – i zupełnie nie dziwię się, że importer reklamuje się, że może doposażyć Torresa w fabryczną instalację LPG z zachowaniem gwarancji (10 lat!) i tak dalej. W takim układzie uważam, że to dobre auto.
Ale jako użytkownik wersji czysto benzynowej chyba bym oszalał. Na początek: bak ma 50 litrów pojemności. I albo coś z nim jest nie tak, albo komputer pokładowy totalnie nie radzi sobie z odczytami z niego.
Przykład pierwszy: po ruszeniu z pełnym bakiem i przejechaniu 113 kilometrów i zużyciu 13,7 litra (tak, do spalania jeszcze przejdziemy) według komputera pokładowego nie było już prawie… pół baku.
Przykład drugi: finalnie tego dnia przejechałem 370 kilometrów i według Torresa zużyłem 38,8 litra benzyny. Co na to komputer pokładowy? Bak według niego był już tak pusty, że nawet… nie pokazywał zasięgu (!). Choć na starcie trasy obiecywał około 500 kilometrów (co i tak jest mizernym wynikiem).
Opcje są dwie: Torres albo pali jeszcze więcej (a pali jak smok, o czym za chwilę), albo komputer pokładowy uważa, że bak jest pusty, chociaż jest w nim jeszcze około jedenastu litrów paliwa. No po prostu kuriozum.
Spalanie wypada po prostu marnie. Przyznaję, jeździłem w zimowych warunkach po mieście i krótkie odcinki, ale jednak obchodziłem się z pedałem gazu bardzo ostrożnie. Zwłaszcza, że jeździłem po małym mieście, gdzie nie jeździ się dynamicznie jak po Warszawie. Efekt? 14 litrów na sto kilometrów.
Albo wróćmy do przykładu pierwszego. Przepaliłem prawie czternaście litrów paliwa na nieco ponad 100 kilometrach drogi. Czy prułem z pedałem w podłodze? Nie, jechałem totalnie pustą ekspresówką w... Boże Narodzenie. Tempomat (przyznaję, Torres świetnie sam trzyma się swojego pasa) i 120-130 km/h. Serio. Było koszmarnie wietrznie, ale to i tak nie tłumaczy tego wyniku. 12 litrów na sto kilometrów.
Finalnie na tej 370-kilometrowej trasie miałem spalanie mniej więcej 10 litrów na sto kilometrów. Ale tylko dlatego, że sporą część z niej przejechałem wolniej, czyli po drogach krajowych.
A jeszcze jechałem wersją z napędem na tylko jedną oś. Torres po prostu żłopie paliwo. Silniki Koreańczyków nigdy się niczym w tej kwestii nie wyróżniały, ale to jest po prostu przesada. Zdarzało mi się wykręcać lepsze cyferki w sportowych autach z trzykrotnie większymi silnikami.
To kupić czy nie?
Z samym benzynowym silnikiem – nie. Ale w wersji z LPG myślę, że... warto. Gdyż zakładam, że owa instalacja rozwiązuje problem koszmarnego spalania. Bo poza tym i tym równie nieszczęsnym projektem tylnej klapy (z drugiej strony wiele osób mi mówiło, że jest ona po prostu okej) to dopracowane auto. Takie na solidną czwórkę w szkole.
Oczywiście są na rynku auta na piątkę, ale Torres jest jednak dobrze wyceniony. Egzemplarz ze zdjęć to 189 tysięcy złotych brutto. A mówimy o aucie w zasadzie z pełnym wyposażeniem. Podgrzewane fotele, kanapa, kierownica, zestaw asystentów bezpieczeństwa, świetny autopilot, sensowna kamera cofania i tak dalej.
Ogólnie to mogło być rewelacyjne auto. Ale tylko mogło. Podobno od miłości do nienawiści krótka droga i SsangYong Torres wpisuje się w to hasło.