Stoi w progu, głęboko oddycha, kiedy mężczyzna mówi, że zaraz weźmie siekierę. Naraz po schodach zbiega najstarsza córka W. Wyzywa, opluwa, bluzga. Wścieka się, że jacyś obcy wciskają nos w nieswoje sprawy. Broni swojego oprawcy. – Ona nieraz dostawała od ojca wpi**dol. "Bo zasłużyła. I wyrosła na porządnego człowieka" – mówi Krystyna.
Lech G. targa sporą torbę podróżną. Wypełnił ją trzema kanistrami z benzyną. Pierwsze mrozy, do wigilii niewiele ponad tydzień. 2014 rok, Maków, niedaleko Skierniewic (łódzkie).
Starszy mężczyzna pewnym krokiem wchodzi do budynku GOPS, od razu kieruje się na pierwsze piętro. Zwykle w małym pokoju siedzą trzy kobiety. Jedna z nich akurat wyszła do sąsiedniego pomieszczenia. Zostały: Renata Białkowska i Małgorzata Kowalczyk. Zna je, domagał się przyjęcia do domu pomocy społecznej. Dostał odmowę. Kobiety miały go źle traktować – tak zeznał jeden ze świadków.
Wybucha pożar. Eksplodują odświeżacze powietrza i dezodoranty. Leszek G. z pustą torbą schodzi po schodach, wsiada do autobusu i jedzie do domu.
Nie zachowuje się jak ktoś, kto chwilę wcześniej oblał benzyną dwie kobiety. Zamknął drzwi, przytrzymał je od zewnątrz. Chciał mieć pewność, że nie wydostaną się z pomieszczenia.
Zwęglone ciało Renaty wynieśli w czarnym worku. Małgorzata przez trzy dni walczyła o życie
w szpitalu. Nie udało jej się uratować. Pogrzebali je dzień przed świętami. Obie miały kilkanaście lat doświadczenia pracy
w pomocy społecznej. Obie osierociły dzieci.
Później inni będą inspirować się Lechem G. Paweł Maczyński, przewodniczący Polskiej Federacji Związkowej Pracowników Socjalnych i Pomocy Społecznej, ciężko wzdycha: – Pracownicy z różnych stron Polski słyszeli takie zdanie: "Spalę was jak w Makowie".
Gasisz pożar
Pobudki mają dobre. Chcą pomagać tym, dla których życie okazało się okrutne. Tym, których przerosła rzeczywistość. Ofiarom przemocy, starszym, chorym psychicznie. Dzieciom, dorosłym, starcom. Samotnym i tym krzywdzonym w domach pełnych ludzi. Sierotom, bezdomnym, bezrobotnym, osobom z niepełnosprawnościami.
Ale szybko dochodzi do nich, że warunki i organizacja pracy nie pozwalają na skuteczną pomoc – taki wniosek płynie też z raportu NIK.
– Najczęściej zamiast "dzień dobry", słyszymy "wypie**alaj". Zdarza się, że nikt nie otwiera nam drzwi – słyszę od doświadczonej pracownicy MOPS-u.
Wkraczają z butami w czyjeś życie. Chcą zaprowadzać nowe porządki. Walczyć z patologią, przemocą, ratować dzieci.
Przepracowani, znerwicowani, sfrustrowani. Niedoceniani. Zarabiają mniej niż minimalna krajowa. Niektórzy podopieczni dostają więcej świadczeń z pomocy społecznej, niż wynosi ich miesięczna pensja. Próbują – jak szachiści – przewidzieć kolejny ruch swoich klientów. Ale nie wiedzą, co się stanie, kiedy zamkną za sobą drzwi ich mieszkania.
– Wkraczamy w bardzo silną zależność psychiczną rodziny, w to, co się dzieje w głowie ofiary, w małżeństwie, w relacji rodzic-dziecko. A nikt z nas nie jest Panem Bogiem, nie czytamy w myślach – mówi Krystyna, kurator. Zanim przyszło wypalenie, przez 21 lat pracowała w pomocy społecznej.
Pod opieką mają od 40 do nawet 100 rodzin. Pracę w terenie, papierkową robotę. Niektórych klientów nigdy na oczy nie widzieli. Pracują do 15, czasem trochę dłużej. Wizytę muszą zapowiedzieć. Nie mogą wejść do mieszkania, kiedy domownicy im nie otwierają.
Z badania NIK: 84,2 proc. z 4 206 pytanych pracowników uznało, że nie ma wystarczającej ilości czasu na prowadzenie pracy socjalnej, głównie ze względu na nadmiar pracy biurowej i zbyt dużą liczbę podopiecznych.
– Statystyczny pracownik socjalny w Polsce ma realną możliwość przeoczenia tragedii dziecka. Przepisy nas wiążą, biurokratyzują, nie dają odpowiednich narzędzi. Dlatego tak naprawdę jedyne, co robimy, to gasimy pożary. Czyli jesteśmy tam, gdzie aktualnie występuje jakiś problem, gdzie pomoc jest pilna, czy gdzie coś złego akurat wyszło na jaw. W tym czasie bardzo łatwo jest przeoczyć kryzys, trudną sytuację w innej rodzinie – szczerze przyznaje Paweł Maczyński.
Kiedy gaszą jeden pożar, wybuchają dwa następne. Nie mają szansy ich zauważyć. Potem przeczytają:
– "Gdzie był pracownik socjalny, jak dziecku przy ojcu i matce działa się krzywda? Dlaczego nie zabrano dzieci?"
– Albo: "Dlaczego
zabraliście dzieci rodzicom? Przecież rodzina jest w porządku". Ale nie mogła być, skoro sąd zdecydował o zabezpieczeniu dzieci. Musiał mieć podstawy. To jest proces, ciąg dokumentacji, ciąg zdarzeń. O tym telewizja już nie mówi. Jest to tak przedstawiane, jakby ten pracownik wpadł, zabrał dzieci i sobie odjechał – denerwuje się Krystyna.
Żeby wyjść na ludzi
Wpadł jak burza. I kazał im wypierdalać z chałupy. – Straszył, że weźmie siekierę i zrobi z nami porządek – opowiada Krystyna.
Stoją przed drzwiami – oprócz niej – pani ze szkoły od spraw nieletnich i dzielnicowy. Przyjechali, bo najmłodsze dziecko państwa W. miało na ciele ślady przemocy. W szkole zauważyli, ale nikt nie chciał założyć Niebieskiej Karty. Tak samo w przychodni.
Krystyna tych siniaków nie widziała. Usłyszała tylko przez telefon od pedagog: "Zgłaszam przemoc. Jestem kryta, sporządzę sobie notatkę. A ty Krysiu, rób, co uważasz".
Wezwała rodziców, przyszli wkurzeni i od progu: "Na jakiej podstawie? Pozwę panią. Powoduje pani rozstrój w rodzinie".
I co miała powiedzieć? Że nie widziała tych siniaków? Że to pedagog nie chciało się zakładać Niebieskiej Karty?
– Sama nie mogę rozebrać dziecka, żeby sprawdzić, czy ma te siniaki – zaznacza.
Nie zaśnie, jak nie pojedzie sprawdzić, co się dzieje w domu tego chłopca. Nienawidzi bierności. Zawsze bierze na siebie za dużo.
Dlatego teraz tu jest. Stoi w progu tego domu, głęboko oddycha, kiedy facet mówi, że zaraz weźmie siekierę. Naraz po schodach zbiega najstarsza córka W. Wyzywa, opluwa, bluzga. Wścieka się, że jacyś obcy wciskają nos w nieswoje sprawy. Broni swojego oprawcy.
– Ona nieraz dostawała od ojca wpi**dol. "Bo zasłużyła. I wyrosła na porządnego człowieka" – to jej słowa – powtarza je Krystyna. Nie bawi się w kurtuazje. Jak jest dosadnie, to tak powinno zostać. Chociaż w książkach, które od lat pisze, nie ma przekleństw i przemocy. Są historie o szczęśliwej miłości.
Dreszcze biegną jej po plecach na samą myśl, że ta dziewczyna wkrótce sama może zostać matką. I córce albo synowi będzie spuszczała wpierdol, żeby wyrośli na dobrego, porządnego człowieka.
Krystyna na odchodne rzuca: "Nie dokuczaj żonie. To nie ona, a ja zawiadomię o popełnieniu przestępstwa". Jej obiecuje pomoc. Wie, że też ją bije. Wie, że ona ma nowotwór.
Wszczyna procedurę Niebieskiej Karty. Facet dostaje wyrok w zawieszeniu i kuratora. Sąd ogranicza mu władzę rodzicielską. Ale Krystyna z dzielnicowym jeździ do ich domu regularnie: dwa razy w miesiącu przez pięć lat. Chce, żeby wiedział, że patrzy mu na ręce. I żeby już nigdy na nikogo ich nie podniósł.
– Nasza obecność powodowała dyskomfort. I właśnie o ten dyskomfort chodziło. On po roku przestał stosować przemoc fizyczną – mówi.
Ale dalej wszyscy mieszkają w tym samym domu. Do czasu, gdy ojciec-oprawca się powiesi.
Mówisz: zabiorę te dzieci
"Zabiję cię","Zaraz cię powieszę, zaraz z tobą skończę z nożem pod brodą". Od tego płynnie przechodzą do: "Kochanie, a pamiętasz, jak w zeszłym roku byliśmy nad morzem?". Na to wszystko patrzy trójka ich dzieci.
Marzena, w zawodzie od 27 lat, teraz pracuje w
MOPS w Chodzieży, ma gęsią skórkę: – Czuje to pani? Jaką dawkę emocji dostają dzieci, słysząc takie słowa?
Rodzice wykształceni, ale nie zadbali, żeby dzieci miały gdzie spać. Ktoś z sąsiadów zauważył, że kobiecie zdarza się zapomnieć o psie, którego przyczepiła do grzejnika na klatce, kiedy pakuje dzieci do samochodu. I zgłosił tę rodzinę do MOPS.
Pracownik socjalny umówił spotkanie, uprzedził o wizycie. To w jego obecności piorą brudy. Nie widzi, żeby bili te dzieci. Ale kiedy słyszy: "zabiję cię", widzi przerażenie tych maluchów.
Upewnia się jeszcze, czy takie zachowanie można nazwać przemocą wobec dzieci. Zakłada
Niebieską Kartę. I zabezpiecza dzieci. Trafiają do babci. Rodzice będą próbowali je odzyskać.
– W Chodzieży jesteśmy bardzo przewrażliwieni. Nie odkładamy spraw na następny dzień. Nie ma nic ważniejszego niż ochrona życia i zdrowia – Marzena wraca do sprawy z 2020 roku.
Dwuletniego Marcela matka udusiła kołdrą. Wcześniej razem ze swoim konkubentem znęcała się nad nim przez długie miesiące. Lokalne media pisały, że chłopiec jadł karmę dla szczurów, niedopałki papierosów. Rok wcześniej trafił do szpitala z połamaną nogę. Lekarz zgłosił podejrzenie przemocy. Stanowisko stracił komendant policji i zastępca prokuratora.
– Przyszłam do pracy po kilku miesiącach od tego zdarzenia. I to jeszcze wybrzmiewało. Pracownicy bardzo to przeżyli. Wcześniej nie mieli żadnej informacji, że coś się dzieje w tym domu. A my nie jesteśmy w stanie przeczesać całej okolicy, zajrzeć do każdego mieszkania, dlatego tak ważne, żeby ludzie zgłaszali nam każdą wątpliwość – apeluje.
Sama ma dzieci, nie chce innym ich odbierać. – Na początku pracy myślałam sobie: zrobię wszystko, żeby to dziecko zostało z matką i ojcem. I starałam się zabezpieczyć dobro dziecka w domu. Dawaliśmy pieniądze, asystenta. Sama się mocno włączałam. Nie udawało się. Wiele dzieci zostało odebranych – Marzena robi pauzę.
Za chwilę stanowczo dodaje: – Dzisiaj – po wielu latach pracy – wiem, że na początku drogi trzeba powiedzieć rodzicowi: "zabiorę to dziecko".
Żeby nie było trupa
Bytom. Chłopiec wystaje z okna kamienicy. Wychyla się. Krzyczy, że jest głodny i się boi. Do mieszkania prowadzi ich smród.
Jacek Kukurba jest pewien, że mają rozkładającego się trupa. W środku pięcioletni Krzyś. Sam. Przerażony, głodny, brudny. Lodówka pusta, mieszkanie jak pobojowisko: porozrzucane śmieci, odchody zwierząt, resztki mebli i zepsutego jedzenia.
Jacek zaczyna pracę wtedy, kiedy w domach zaczyna się picie i bicie. Jest dostępny pod telefonem przez prawie całą dobę. Jedzie, kiedy dzwoni policja. Pracuje w kilku miejscach: jako asystent rodziny, interwent, terapeuta środowiskowy, sądowy kurator społeczny. Podejmuje wszystkie interwencje po godzinach pracy ośrodka pomocy społecznej. Ma też uprawnienia pracownika socjalnego. W zawodzie od trzynastu lat, z małą przerwą na służbę funkcjonariusza służby więziennej.
Kuca teraz obok Krzysia i powoli zaczyna: "Jak masz na imię?; Ile masz lat? Co się stało? Co u ciebie słychać?".
– Najczęściej odpowiadają, że jest okej. Czasami te dzieci są tak zaniedbane, że nie mówią. Inne mają tak poważne problemy logopedyczne, że trudno je w ogóle zrozumieć – opowiada.
W domu nikogo nie ma. Muszą zaczekać. Układają puzzle, kolorują. Zdarza się, że po paru minutach interwencji dziecko łapie go za rękę: "Wujek, gdzie jedziemy, jak tam będzie? Będzie tam telewizor? A czy będę miał łóżko? Będą jakieś zabawki?"
Przerwa na zaciągnięcie się papierosem: – Może jeden na sto zapyta o rodziców.
Po godzinie wraca matka Krzysia. Robi awanturę. Ma pretensję. Jacek wie, że zabezpieczy dziecko choćby nie wiadomo co.
Ale zwykle w tej pracy ma wątpliwości. Jedna decyzja może komuś uratować albo zniszczyć życie. Wie, że niektórzy naprawdę kochają swoje dzieci, chociaż większość –
800+. Nie jest nieomylny. Kiedy nie wie, co robić, dzwoni, konsultuje.
Gra toczy się o zdrowie albo nawet życie. To jego będzie ścigał prokurator.
Żeby zabrać dziecko, musi mieć podstawy. – Na pewno najważniejsze: czy jest zagrożenie zdrowia i życia. Bazuję na artykule 12a ustawy o przeciwdziałaniu przemocy domowej. Jeśli rodzice są trzeźwi, dziecko śpi w łóżku, zapewnią mnie, że mają odpowiednią ilość jedzenia, środków czystości, pokażą, że na ciele nie ma śladów przemocy, to nie mam podstawy prawnej do zabezpieczenia – wymienia Jacek.
Paweł Maczyński uzupełnia: – Najlepiej, gdybym w ogóle wchodząc do mieszkania, nie widział przemocy. Bo nie mogę decyzji o zabezpieczeniu podjąć samodzielnie. Na miejsce muszę wezwać ochronę zdrowia i policję. Mój głos jest decydujący. Mogę zdecydować wbrew pozostałym służbom. Ale później sąd zapyta: "Dlaczego pozostali kwestionowali, a pan zdecydował o zabraniu dziecka?".
– Za moje interwencje dostaję też czasami bury z różnych stron. Bo może nie trzeba było tak drastycznie? Ale wolę zabezpieczyć dziecko, mieć później sprawę w sądzie, że źle zabezpieczyłem dziecko, niż ponieść odpowiedzialność za to, że nie zrobiłem niczego. Nie spać po nocach, wrócić tam po weekendzie i zastać trupa – Jacek wali między oczy.
Co zrobić z dzieckiem?
Trzecia w nocy. Dzwonią z policji. Zrywa się, jedzie. Na miejscu od razu widzi, że ledwo na nogach stoją. Pijani i naćpani. Razem z nimi trzymiesięczne dziecko. Zabezpiecza niemowlaka, wzywa pogotowie. Robi wszystko, żeby uniknąć tragedii. Działa zgodnie z ustawą.
I tu zaczynają się schody. Bo co zrobić z tym dzieciakiem? Gdzie je zawieźć, jak PCPR-y, rodzinne domy dziecka są przepełnione.
W głowie przewija takie historie jak te ze Świebodzina. 22-tygodniowy Wojtuś, czekając na miejsce w
PCPR-ze został skatowany przez ojca.
Nowa ustawa otworzyła furtkę: można zabrać dziecko opiekunom, nawet jeśli nie ma bezpośredniego zagrożenia zdrowia czy życia. Ale jej twórcy zapomnieli o dodatkowych miejscach w PCPR-ach, rodzinnych domach dziecka.
Tym razem Jacek odwozi trzymiesięcznego niemowlaka do rodzinnego domu dziecka. Oddaje zawiniątko. Wracając, zatrzymuje się na stacji paliw. Chce zatankować. Wszystko puszcza. Zaczyna płakać. "Jezu, ku**a, tak małe dziecko. Czego ono jest winne?" – złości się.
Ulga przychodzi, kiedy dociera do niego, że właśnie uratował tego niemowlaka przed opiekunami. "Rodzice" nie przejdzie mu przez gardło.
Kiedy sąd nie daje wiary
Zawiadamiają sąd, że w domu źle się dzieje, że ojciec już wcześniej kogoś zabił, że to dziecko może zginąć. Może być i tak, że na odpowiedź się nie doczekają. Albo sędzia nie podzieli ich obaw.
– A jak coś się stanie, to wiadomo, kto poniesie winę. Pracownice MOPS-u po śmierci jednego dziecka regularnie słyszały: "kurwy powiesić na placu w środku miasta" – słyszę.
Marzena odgrzebuje historię Krzysia – uprzedza, że zmieniła już imię dziecka. Włosy do pasa, ubrany w sukienkę. Sąsiedzi alarmują: w tym domu źle się dzieje. Idą z wizytą. Faktycznie, coś nie gra.
– Mieliśmy podejrzenia związane z seksualnością ze strony mamy i jej podejściem do syna. Ale sąd nie dał nam wiary – mówi Marzena.
Dopiero po tym, jak sąsiedzi nagrali wideo, jak matka krzyczy do syna: "Zabiję cię, jesteś gnojem, czego szukasz w tej lodówce", zmienił zdanie.
Sąd odebrał chłopca. – Jego rozwój natychmiast poszedł do przodu. To nie było pierwsze dziecko, które zabrano tej kobiecie – dorzuca.
Marzena jednym tchem wyrzuca, co jej na sercu leży: – Muszę podejmować decyzje na podstawie opinii. A za tym wszystkim stoi pomoc człowiekowi. Gdyby nasze prawo było mniej skomplikowane, gdyby można było interpretować wykładnię prawa jednomyślnie, orzecznictwo szłoby szybciej. Jestem przerażona i zmęczona tymi dylematami prawnymi i społecznymi.
Odskocznia
Nie są w stanie przeczesać całego miasta. Zajrzeć do każdego mieszkania. Czasami przemocowa rodzina umyka systemowi, a jakiś samotny człowiek może zostać przez ten system zapomniany.
Marzena dokładnie pamięta: umówiły się z koleżanką, że pójdą na wywiad do pani Basi, która chorowała na schizofrenię. Pukają do drzwi, ale cisza. Następnego dnia też pukają do tych samych drzwi. Nikt nie otwiera. Nikt nic nie wie. Wzywają służby. – Rozkład ciała był tak duży, że nie było czego zbierać – głos jej drży.
Smród. Służby przez cztery godziny zbierały ciało z podłogi.
Trudno jest jej wykasować ten widok. Nie jest robotem. Nosi to wszystko. Zadręcza się pytaniami. – Są noce, kiedy nie mogę spać. Każdy z nas musi odreagować, znaleźć jakąś odskocznię. Moją są psy – posokowce bawarskie. Jestem myśliwą. W tej chwili mam miot szczeniaków. Dają mi radość i ukojenie – rozpromienia się.
Jacek żyje od urlopu do urlopu. Dwa tygodnie spokoju raz w roku. Teraz, kiedy rozmawiamy, jest akurat na wakacjach. Wtedy też był z dala od Bytomia, zadzwonił telefon. "Ona mówi, że spuściła ten płód w toalecie" – słyszy doświadczoną pracowniczkę MOPR, koleżankę, której przekazał przed urlopem tę sprawę.
Nie miała 30 lat, alkoholiczka, sama wychowywała dwuletnią córkę. Partner – przemocowiec – trafił do więzienia. Przed urlopem powiedziała Jackowi, że jest w kolejnej ciąży. Na kartce kazał jej podpisać zobowiązanie, że pójdzie do ginekologa. Potem tłumaczyła, że nie chciała sama wychowywać dzieci.
Największy strach pracownika pomocy społecznej: że coś strasznego dzieje się za zamkniętymi drzwiami, a on o tym nie wiesz. Potem tylko zobaczy karetkę, helikopter albo karawanę przed blokiem. A to jego wachta, jego rewir.
Jacek cieszy się, kiedy na mieście ktoś go zaczepia i od razu przechodzi do rzeczy: "Proszę tam podejść, bo coś słyszałem tam krzyki". Albo: "Rzuć okiem na ten adres".
Dostaje sygnał, jedzie. Środek pandemii
COVID. W małym mieszkaniu dużo dzieci. Ich matka ma ślady pobicia. Ale twardo obstaje, że spadła z drabiny.
Pomału bada teren, ogląda mieszkanie, przygląda się dzieciom. Z pokoju wyłania się 14-latka i na jego widok wypala: "No ku**a, wreszcie".