W kambodżańskim więzieniu S-21 zamordowano 16 tysięcy ludzi. Proces jego nadzorcy, Kaing Guek Eava, właśnie się zakończył. Zbrodniarz już nigdy nie wyjdzie na wolność. Czy to samo spotka innych Czerwonych Khmerów?
Przy bocznej drodze na południe od stolicy Kambodży, Phnom Penh, stoi niepozorny kompleks obdrapanych, białych budynków. Na pierwszy rzut oka wygląda jak szkoła. W przeszłości faktycznie pełnił taką funkcję. Dziś to jednak muzeum. Muzeum zbrodni, która nigdy nie powinna się zdarzyć.
W 1975 roku Czerwoni Khmerzy obalili wspieranego przez USA, brutalnego generała Lon Nola. Ich rodacy przez moment liczyli, że to początek lepszych czasów. Szybko okazało się, że maoistyczni władcy będą jeszcze okrutniejsi.
W całym państwie zaczęły powstawać obozy pracy i zakłady karne, w których zamykano setki tysięcy „wrogów ludu”. Siłą wysiedlano miasta, eksterminowano też mniejszości etniczne, zwłaszcza Wietnamczyków. Wykształcony na francuskich uczelniach Pol Pot i jego świta mieli jeden cel – chcieli uczynić z Khmerów doskonałe społeczeństwo rolnicze. Bez względu na koszty.
"Przyznaj się!"
Szkoła na południe od Phnom Penh już na samym początku rewolucji stała się jednym z największych tajnych więzień. Nazywano ją Tuol Sleng - „Wzgórzem Trującego Drzewa”, Biurem Bezpieczeństwa nr 21 albo po prostu S-21.
W ciągu czterech lat w ośrodku zamknięto około 16 tysięcy osób – niemowląt i starców, rzemieślników i profesorów, komunistów i kapitalistów. Wszystkim więźniom skrupulatnie przydzielano numery i robiono zdjęcia. Fotograficzne archiwa S-21 należą do najbardziej wstrząsających dowodów zbrodni, jakie powstały.
Po aresztowaniu zaczynały się okrutne przesłuchania i wyciąganie nazwisk. Zatrzymani musieli przyznawać się do zdrady ojczyzny i zadenuncjować „szpiegów CIA i KGB”. Nawet jeśli nikogo takiego nie znali, a tak właśnie niemal zawsze było, po kilku godzinach tortur wyrzucali z siebie przypadkowe imiona i adresy. Wyznania prowadziły do kolejnych łapanek. Te – do następnych.
Więźniów, z których nie dało się już nic więcej wycisnąć, zawożono przeważnie na pobliskie pole śmierci. „Bywało różnie, jednej nocy było piętnastu, innej aż czterdziestu. Zabijaliśmy ich po kolei, jednego za drugim. Waliliśmy ich metalową osią od wozu po głowach, potem podrzynaliśmy im gardła”, opowiadał Philowi Ressowi Him Huy, jeden ze strażników.
Terror wprowadzony przez Czerwonych Khmerów doprowadził do śmierci około 1,5 miliona ludzi. Gdyby w 1979 roku wojska Wietnamu nie wygnały Pol Pota z Phnom Penh, ludobójstwo pochłonęłoby jeszcze więcej ofiar.
Pobyt w Tuol Sleng przeżyło zaledwie siedem osób. Do końca jego nadzorcą był „towarzysz Duch”, Kaing Guek Eav.
Po porażce z Wietnamem część Czerwonych Khmerów wycofała się do dżungli i jeszcze przez piętnaście lat prowadziła walkę partyzancką. W połowie lat 90. większość z nich złożyła broń, a niektórzy dowódcy przyjęli kontrowersyjną propozycję amnestii. Kaing Guek Eava to jednak nie obejmowało.
Właśnie usłyszał, jako pierwszy z czołowych ludobójców, ostateczny wyrok.
Zbrodnia i kara
Duch trafił do więzienia trzynaście lat temu. W 2007 roku po raz pierwszy stanął przed dopiero co utworzonym oenzetowskim sądem, który miał pomóc Kambodży w osądzeniu winnych.
Początkowo 69-letni dziś Kaing Guek Eav współpracował ze śledczymi; przyznał się nawet do odpowiedzialności za zbrodnie przeciwko ludzkości. Gdy usłyszał jednak, że prokurator żąda dla niego 40 lat, zmienił zdanie. W późniejszych zeznaniach upierał się, że był jedynie wykonującym rozkazy urzędnikiem niższego szczebla i jako taki nie podlega kompetencjom trybunału.
W lipcu 2010 roku zapadł wyrok – 35 lat więzienia, wliczając czas, który już odsiedział. Według ofiar reżimu było to zbyt mało, zdaniem Ducha – zdecydowanie za dużo. Po kilku miesiącach jego prawnik złożył apelację. W czwartek, na oczach setek ludzi ocalałych z ludobójstwa, sędziowie ogłosili swoją nową decyzję. Dożywocie.
- Poprzedni wyrok nie oddawał ciężaru zbrodni popełnionych przez Kaing Guek Eava, które należą do najstraszniejszych w historii. Zasługują one na najwyższy wymiar kary – uzasadnił Kong Srim. Skazany przyjął te słowa z kamiennym wyrazem twarzy. Tymczasem przed budynkiem sądu wybuchła euforia.
Obecnie trybunał ONZ zajmuje się jeszcze sprawami trzech innych ważnych Czerwonych Khmerów. Proces „towarzysza Ducha” był pierwszym, który zakończył się prawomocnym wyrokiem. Ale chociaż ma duże znaczenie symboliczne, nie sprawi, że Kambodża pogodzi się ze swoją przeszłością.
- Wina pozostałej trójki jest w świetle prawa międzynarodowego ewidentna i, jeśli tylko będzie taka możliwość, trybunał skaże ich na bardzo surową karę – tłumaczy NaTemat.pl Sergiusz Prokurat, dyrektor Centrum Studiów Polska-Azja. - Ale pamiętajmy, że większość oprawców ciągle żyje na wolności i nawet nie kryją się z tym, co robili. Osądzenie ich wszystkich nie będzie możliwe. To były tysiące ludzi, ten system tak działał. To dlatego historia ciągle sprawia Khmerom tyle wiele bólu. - dodał.