59-letnia Krystyna "Ciężarówka" jest rekordzistką świata:
naTemat extra
"Jak podniosłam 175 kg, to w tym roku spróbuję 180 kg"
<i>Krystyna Abramczyk-Puzio, rekordzistka Polski, Europy i świata w trójboju siłowym</i><br>
– Sama się dziwię temu, że nie boję się tych ogromnych ciężarów. Jestem ich ciekawa. Jak podniosłam 175 kg, to w tym roku spróbuję 180 kg. Dam radę dodać te pięć kilo, to tylko taki mały krążek – opowiada Krystyna Abramczyk-Puzio, rekordzistka Polski, Europy i świata w trójboju siłowym. Ze sztangą zaprzyjaźniła się dopiero po pięćdziesiątce.
Igorowi Pawłowiczowi, konsulowi, życie upłynęło na pracy w dyplomacji i administracji w krajach ogarniętych wojną. Zmiany przyniosła dopiero emerytura i pandemia koronawirusa. Na krótko przed sześćdziesiątką zamienił cztery koła na dwa. – Mogę podjechać do cerkwi widzianej na horyzoncie. I nie martwię się tym, że nie mam, gdzie zaparkować – uzasadnia.
O bieganiu przez pierwsze 60 lat swojego życia Teresa Organowska nawet nie pomyślała. Zaczęło się niewinnie, od pokonania pięciu kilometrów w wolnym tempie. Nie do końca wiadomo, jak to się stało, że dziś ma za sobą wymagające biegi trailowe, charytatywne i miejskie. Ale bieganie to tylko jedna z wielu aktywności energicznej 70–latki.
Tylko podniosłam
Sport to zdrowie. Tej wyświechtanej frazy Krystyna Abramczyk-Puzio, asystentka stomatologiczna z 25-letnim stażem, nigdy nie brała sobie do serca. Ruch to ona miała od wczesnych lat dziecięcych, ale w gospodarstwie rolnym. Starsze rodzeństwo poszło na swoje, więc kto jak nie ona miał pomóc rodzicom? Siedmioletnia Krysia umiała i krowę wydoić, i buraki wypielić, pozbierać ziemniaki, stawiać i wiązać snopki. Zajęć wychowania fizycznego w szkole nigdy nie lubiła, a nawet się ich bała. Wuefista kazał z chłopakami w piłkę grać. Jak któryś mocniej kopnął, to potem długo z siniakami chodziła.
Wymarzyła sobie, że zostanie pielęgniarką. Ale dorosłość Krystyny wypełniła zupełnie przypadkowa praca w klinice stomatologicznej, dom i dzieci. Gdzie w tym wszystkim była ona? Dopiero po pięćdziesiątce, jak dzieci dorosły, zyskała trochę przestrzeni.
Zaprowadziła syna na
siłownię. Kiedy Grzegorz podnosił ciężary, Krystyna ćwiczyła dla zabicia czasu. Aż dotknęła sztangi. Trenerzy pokazali kilka technicznych szczegółów. I pyk
– sztanga powędrowała w górę. Mama Krysi już wtedy chorowała, ale zdążyła się jeszcze ucieszyć z treningów córki i wnuczka. Po pierwszym ich wspólnym sukcesie w Giżycku, Grzegorz zamienił jednak sztangę na rower.
2015 rok był najtrudniejszy w całym moim życiu. Kiedy coś złego się działo, myślałam, że to już najgorsza rzecz, jaka się przydarza. A potem była następna. I następna. Jak mama odeszła, to pomyślałam: "Boże, co dalej? Co ja zrobię z tą swoją pustką?"
– Nie żyli już wtedy: siostra, brat, tata i mama. To byli przecudni ludzie, z wyjątkowym poczuciem humoru. Pomyślałam, że to może oni tam na górze mi tak pomieszali w życiu, że ja się tą sztangą zainteresowałam? – zastanawia się.
Po treningach ręce Krystynę tak bolały, że nie mogła ich położyć na kierownicy. W domu ze zmęczenia natychmiast zasypiała. Nie było czasu na rozpacz i myślenie.
Jesteś żyleta
59-letnia
Krystyna Abramczyk-Puzio mówi, że wcześniej nie była dla siebie ważna. A tu nagle, od kiedy zaczęła bić rekordy i odnosić sukcesy, wszystko wokół niej zaczęło się kręcić. Wywiady, puchary, medale, zaproszenia do radia, telewizji, wywiady w gazetach, a nawet uroczyste gale. W 2023 roku została Kobietą Sukcesu Warmii i Mazur. Jej filmik na Instagramie, na którym relacjonuje trening, ma prawie 55 mln wyświetleń. I jest udostępniany na całym świecie.
Olsztynianka staje się popularna.
Rozmawiamy w klinice, w której na co dzień pracuje. Krystyna w służbowym uniformie, uśmiechnięta, umalowana, zadowolona. Nie dostrzegam ani odrobiny tremy, raczej radość i ekscytację.
Tyle się rzeczy obok mnie dzieje! A ja nic takiego nie zrobiłam, tylko podniosłam!
– Jak się już ze sztangą i ciężarkami pokochaliśmy, to podporządkowałam im swoje życie. Było to możliwe dzięki wspaniałym ludziom, którzy mi bardzo sprzyjali. Kiedy potrzebuję wyjechać na zawody, zawsze mam urlop. Moja szefowa i cały zespół mi kibicuje i bardzo wspiera. Tak jak i stali pacjenci – dodaje Krystyna.
Czasem czytała w internecie, że sobie zaszkodzi, że zaczną ją boleć plecy albo skończy na wózku inwalidzkim. Podejrzewa, że piszą to osoby, które chciałyby coś zrobić w swoim życiu, ale nie wiedzą co. Jej pacjenci, zwłaszcza starsi, to raczej się martwią niż prognozują negatywne scenariusze. Czasem słyszy: "Tyle pani tego dźwiga, że aż ja się pocę!".
Krystyna przekonuje, że trójbój siłowy bardzo pozytywnie wpływa na całe ciało. Owszem, może stać się krzywda, ale tylko wtedy, kiedy ktoś działa na własną rękę, zamiast skonsultować się ze specjalistami.
– Przysiad ze sztangą, który uwielbiam, bo mam silne nogi, wyciskanie na ławeczce, martwy ciąg – to najlepsze ćwiczenia na całą sylwetkę. Wokół mnie zawsze byli fachowcy. Mój obecny trener, Zbigniew Koper, pasjonat sztangi od dzieciństwa, przyjeżdżał na siłownię, na której ćwiczyłam i pilnował każdego mojego ruchu. Bezinteresownie i zupełnie za darmo. Wprowadził mnie w technikę, w sukcesy, w rosnącą siłę. Więc ja zawsze powtarzam tym, którzy chcą ćwiczyć: idźcie do fizjoterapeutów, ludzi z doświadczeniem, wykształconych, którzy was dopilnują – przekonuje.

Krystyna podczas zawodów. Fot. WPA World Championships Powerlifting Bench Press Deadlift Push&Pull RAW&EQ
Dopytuję, czy rzeczywiście zawsze jest tak idealnie. Żadnych chwil zwątpienia, kryzysów, dolegliwości?
– Pięć lat temu jak bolał mnie krzyż, to wszyscy mówili, że to od tych ciężarów. A ja właśnie po treningu czułam się dobrze! Wyrzuciłam masę pieniędzy, żeby się szybko zdiagnozować. W końcu okazało się, że niepotrzebne są mi są ani leki, ani operacje. Ja po prostu, przez olbrzymie ciąże i cesarskie cięcia, przestałam używać mięśni głębokich brzucha. Te ciężary przyspieszyły moje bóle, które i tak pojawiłyby się po 70-tce. Wtedy bym chodziła aż do późnej starości taka pochylona, taka pokrzywiona. Lekarz powiedział: "Te ciężary cię uratowały. Miałaś energię, żeby szukać przyczyny".
Dzięki odpowiednim ćwiczeniom ból krzyża już nie wrócił. – A kolana bolały mnie, ale kiedyś. Mieszkam na czwartym piętrze, musiałam wnosić: to najpierw dzieci, to zakupy, to psa pod pachą. Ale jak po 50-tce zaczęłam chodzić na siłownię, poczułam się lepiej, lżej. Dziś wbiegam po schodach truchtem. I się nawet nie zasapię – przekonuje.
Po pięćdziesiątce lepiej, lżej? Nie mogę się nadziwić. Pięćdziesiątka to przecież przekwitanie, uderzenia gorąca, spadek nastroju i wszystkie te nieprzyjemności. Ale Krysia twierdzi, że tak się zawzięła w tym co robi, że nawet menopauza przeszła bokiem. Owszem, był czas, że hormony oszalały i męczyły ją częstsze miesiączki, ale w końcu ustały, co sprawiło, że treningi stały się bardziej komfortowe.
– Możliwe, że tak dużo pozytywnych rzeczy, które wtedy się zadziały, pomogły mi łagodnie przejść przez ten trudny z reguły czas. Jak mam coś do zrobienia, to to zrobię, czy mi się chce, czy nie. Miałam natomiast inny problem: wystartować na zawodach w tym wełniaku (kostium startowy do trójboju siłowego – przyp.red.). Jak go zobaczyłam, to mówię: a w życiu, nie wyjdę w tym. Jak ja się ludziom pokażę w takich śpiochach? Zawsze się chowałam pod luźnymi ciuchami, żeby fałdek nie było widać. Ale wyszłam. I brawa dostałam. Okazało się, że tu ciuszek nie jest ważny, tylko to co zrobiłam.
Na zawody i na każdy wyjazd Krystyna zabiera poduszkę, którą uszyła przed laty jej córce do wózka babcia. Wśród młodszych zawodników budzi szacunek i fascynację. Czy się denerwuje przed zawodami? Bardzo. Motywuje ją trener. Mówi: "Jesteś żyleta, świetnie przygotowana, rozumiesz? Idziesz i to robisz".
– Sama się dziwię temu, że nie boję się tych ogromnych ciężarów. Jestem ich ciekawa. Jak podniosłam 175 kg, to w tym roku spróbuję 180 kg. Dam radę dodać te pięć kilo, to tylko taki mały krążek – przekonuje.
Kiedyś kolega nazwał ją Ciężarówką. I tak już do niej przylgnęło. Niektórzy się dziwią, badają ją wzrokiem. Gdzie te mięśnie, gdzie wąska talia? Tak uważają ci, którzy mylą trójbój siłowy z kulturystyką.
Sztanga i ćwiczenia siłowe kojarzą się kobietom nieszczęśliwie. Myślą, że my zawodniczki, będziemy wyglądać po męsku. A to nieprawda. Kobieta naturalnie trenując nie jest w stanie zbudować takich mięśni jak mężczyzna. Oczywiście może to zrobić odpowiednim treningiem. Ale my trenujemy siłę, a nie rzeźbę. Przed startem wyciągamy sobie Kubusie i jagodzianki. I to jest to nasze "koksowanie".
Droga do sukcesu
W dniu swoich 51 urodzin, 23 kwietnia 2016 roku, Krystyna bierze udział w Mistrzostwach Polski w podnoszeniu ciężarów Masters w Jarocinie (dla osób powyżej 35. roku życia). Wraca z trzema złotymi medalami – w konkurencjach rwania, podrzutu i dwuboju. Potem ma krótką przerwę w treningach, bo zamykają jej siłownię. Do powrotu motywuje ją wspomniany sędzia międzynarodowy, trener i zawodnik Zbigniew Koper. Nie chce zaprzepaścić talentu takiej zawodniczki. Krystyna systematycznie trenuje, rośnie jest siła i forma.
Pierwsze zawody poza krajem miały być w
Ukrainie, ale Krystyna nie zdążyła wyrobić sobie paszportu. Miesiąc później pojechała na Mistrzostwa Świata w trójboju siłowym do Niemiec.
– Jechałam w nieprzytomności, w strachu. Jak potem zobaczyłam tyle flag, tę całą pompę, tego orła, to myślę: "Ale jak to, to wszystko dla mnie?". Zdobyłam wtedy złoty medal. Jak weszłam w dresie z napisem "Polska" na podium, to tak dzwoniło mi w uszach, że myślałam, że zemdleję – opowiada.
Sukces przychodzi jeden za drugim. Przed zawodami zawsze idzie na cmentarz. Potem jak dotyka sztangi, mówi sobie w myślach: "Mamo, robimy to". Zawsze chciała, żeby rodzice byli z niej dumni.
Dla mojego trenera to było wyzwanie, żeby zrobić z kury domowej zawodnika. Dałam radę. I ta wytrwałość mnie nakręca. Ale tego, że ja jestem mistrzynią, to chyba jeszcze nie ogarnęłam. Pojechałam, dźwignęłam, wróciłam i pracuję tak, jakby nic się nie stało.
Pojechała nie raz i nie dwa. Ma za sobą wiele ustanowionych rekordów Polski, Europy i świata. W tym roku przechodzi na emeryturę, dlatego zapobiegliwie zrobiła Kurs Instruktorski Podnoszenia Ciężarów, a także Sędziego Podnoszenia Ciężarów, gdzie po licznych awansach może tytułować się Sędzią Państwowym w Trójboju Siłowym.

Krystyna po 50. zaczęła podnosić ciężary, teraz jest rekordzistką świata. Fot. WPA World Championships Powerlifting Bench Press Deadlift Push&Pull RAW&EQ
Jej medale leżą w pudełkach po butach, część pucharów zdobi recepcję w klinice stomatologicznej, część stoi na siłowni.
– Moja pięcioletnia wnusia to się nadziwić nie może, że tyle mam pucharów i chcę następne. Kiedyś bałam się tego, że po mnie nic nie zostanie. A teraz czuję, że dzięki tym pamiątkom, wycinkom z gazet, zdjęciom, pożyję dłużej. Dzieci, wnuki, a może i prawnuki będą czasem opowiadać, co ta babcia Krysia nawywijała po pięćdziesiątce. Tak mnie te ciężary nakręciły, że zaczęłam jeździć autem w dalekie trasy, choć całe życie jeździłam tylko po swoim mieście. Zaproszono mnie do programu "Jak to melodia?" i zwyciężyłam. To się w mojej głowie nie mieści, że podejmuję te wyzwania, mimo ogromnego stresu. Najgorzej to bać się i nie spróbować – podsumowuje.
Zapytana o to, czy jest coś, czego jednak się boi, odpowiada bez wahania: dentysty.
Jak na wierzchowcu
– Niektórzy, to się dziwią, że można jechać po
Białowieży czy Mazurach i być samemu ze sobą te kilka dni. Bo oni tak nie potrafią – mówi Igor, 61-letni rowerzysta z Warszawy, który wcale nie urodził się na dwóch kółkach.
Wręcz przeciwnie: późno nauczył się jeździć rowerem. Może dlatego, że kiedy był małym chłopcem, to zaliczył taki upadek, że śmiali się z niego wszyscy. Ale potem postanowił, że jeszcze wszystkim pokaże, co potrafi. I udało się: na górce, pod okiem czujnego kolegi, nie musiał pedałować i bawić się w łapanie równowagi. Swoje pierwsze poważne kilometry robił na damce odziedziczonej po siostrze. Ale wcześniej...
– Co myśmy robili na tych składakach! Czasem myślę, że to ja odkryłem rower crossowy albo MTB – żartuje.
Było jeżdżenie na bagażniku, na kierownicy, robienie figur i innych różnych cudów. Prawie że ten rower w częściach przynosiłem do domu, a potem go do rana składałem. Bo trzeba było samemu umieć naprawić.
I tutaj akurat nic się nie zmieniło. Igor mówi mi, że rowerzysta musi być jak MacGyver: jak złapie gumę na środku Białowieży, to powinien umieć to koło odkręcić. Być samowystarczalnym. Igor lubi majsterkować, więc sobie radzi. Uszył nawet torbę na rower: składa go i pakuje do samolotu.
Ale to wszystko dopiero od trzech lat. Bo po okresie dziecięcym roweru już w jego życiu nie było. Przyszła dorosłość: upiornie poważna i odpowiedzialna. Igor Pawłowicz został wysokim rangą urzędnikiem: konsulem w
Afganistanie. Tam, gdzie wojna, konflikty czy incydenty, tam i on.
Teraz jest na emeryturze, ale najchętniej to słowo wyrzuciłby ze słownika. Dlaczego? Jego zdaniem brzmi nieciekawie i sugeruje nicnierobienie. Ale to właśnie po zakończeniu życia zawodowego odrodziła się w nim miłość do dwóch kółek. Najpierw tych, od roweru miejskiego w stolicy, bo Igor swojego nie miał. Tego starego jednośladu leżącego w piwnicy od lat nie brał w ogóle pod uwagę.
Pewnego dnia miał tylko z żoną obejrzeć rower w sklepie, ale tak mu pasował, że wrócił nim do domu. Wtedy wszystko się zaczęło: dojazdy to tu, to tam, wycieczki rekreacyjne. Akurat wtedy Polska walczyła z
pandemią koronawirusa. Rower wydawał się być bezpieczną opcją w tamtym niepewnym czasie. Igor zbliżał się do sześćdziesiątki.
– Teraz podskoczę rowerem to do administracji, to odebrać paczkę, to do sklepu. Jeżdżę wtedy od punktu do punktu i te 50 kilometrów przejeżdżam. Zupełnie jak kurier. A przecież mógłbym komunikacją. Dwa kółka odpuszczę sobie dopiero jak spadnie porządny śnieg i będzie śliska nawierzchnia – opowiada.

Igor Pawłowicz pracował jako konsul m.in. w Afganistanie. Na emeryturze zaczął jeździć rowerem. Fot. Archiwum prywatne
Pierwszą setkę zrobił w Warszawie. Dziś jest w stanie codziennie tyle kilometrów przejechać bez problemu i bez bólu nóg. Ale nie idzie na rekord, nie śledzi pieczołowicie licznika i nie fiksuje się na pokonanych dystansach.
– Więcej nie potrzebuję, bo wtedy człowiek nic już nie widzi, nie czuje, tylko kręci – uzasadnia.
Odkąd jeździ, wszystko mu się poprawiło. I nastrój, i samopoczucie, i zdrowie fizyczne. Dziś na rowerze gna jak na wierzchowcu, jak motorem czy kabrioletem. - Uczeni stwierdzili, że rower jest środkiem, w który człowiek najmniej wkłada siły fizyki w porównaniu do tego, ile może zobaczyć i przejechać. Mogę podjechać do cerkwi widzianej na horyzoncie. I nie martwię się tym, że nie mam, gdzie zaparkować – uzasadnia
I dodaje: – Dwa lata temu jechałem z Gibraltaru do Barcelony. Jak się jedzie, to nie myśli się o niczym innym. Chyba że o tym, żeby coś odkryć. Ale to zwykle wtedy, kiedy jest wspólny wyjazd z innymi. Bo jak jedzie się samemu, to po to, żeby uporządkować myśli, oderwać się od rzeczywistości, przeżyć katharsis.
Bawię się po tych trudnych latach
Igor nie unika również wyjazdów zorganizowanych ani rajdów rowerowych.
Kiedy jedzie się w grupie 100-150 osób, czuje się ten wyjątkowy etos rowerowy. Gdy przejeżdża się przez miasteczko, a ludzie biją brawo, człowiek czuje się uniesiony i podekscytowany. To jest naprawdę urocze i zbliża ludzi.
Sam może niebawem zorganizuje jakiś wyjazd. Zauważa, że rowerzyści są bardzo otwarci, towarzyscy. – Czasem zaczynają znajomość od słów: "Właśnie się rozstałem i teraz mam dużo czasu" – śmieje się.

Igor Pawłowicz podczas samotnej jazdy rowerem przeżywa swego rodzaju katharsis. Fot. Archiwum prywatne
Stara się otwierać na nowe ścieżki i wyzwania.
– Kiedy ktoś mi mówi, że od 16 lat jeździ tymi samymi trasami, pytam: "A może ta sąsiednia jest lepsza?". Staram się chociaż zrobić kółko, pętlę, żeby nie jechać wciąż tą samą drogą. Choć mam kilka ulubionych tras na przykład w Warszawie. Lubię pojechać też ścieżką nad Zalew Zegrzyński. Międzynarodowych tras natomiast staram się nie powtarzać – mówi.
Na emeryturze został także instruktorem żeglarstwa, gdzie wiek i doświadczenie są na wagę złota. Jest również wolontariuszem w muzeach i na przeróżnych zawodach sportowych, mimo że nigdy nie trenował tych dyscyplin.
– Ale przyglądanie się judokom to coś cudownego. Teraz robię to, na co mam ochotę. Bawię się życiem po tych wszystkich trudnych latach. Pozytywny egoizm jest ważny w dojrzałym wieku. Jazda na rowerze to nie tylko kwestia budowania odporności, ale także szczęścia. Nie można kupić szczęścia, ale rower już tak – podsumowuje.
Żelazna Łydka
Aplikacja pokazuje jej, że dziennie robi 22 tys.
kroków. To właśnie aktywność fizyczna stała się dla Teresy magiczną pigułką na zdrowie i dobre samopoczucie, receptą na samotność i eliksirem młodości. Bo co jak co, ale ona na 70 lat się nie czuje. Dałaby sobie co najwyżej 50. Niewysoka, filigranowa, włosy półdługie, rozpuszczone. Dżinsy, koszulka, bluza. Mówi szybko, energicznie. 70 lat? Nie wierzę
. Biegać zaczęła po 60-tce. Wtedy na świat przyszła jej druga wnuczka, ale ona nie chciała być tylko babcią. Chciała mieć kawałek swojej przestrzeni, w której będzie się spełniać. Na pierwszy trening z grupą Slow Team Olsztyn poszła niepewnie, trochę stremowana, w zwykłych butach i dresie.
Trening był połączony ze zbieraniem karmy dla czworonogów ze schroniska. Przebiegła wtedy swoje pierwsze 5 km. Od tego momentu minęło sześć lat, a Tereska – bo tak do niej zwracają się członkinie grupy, choć bywa też nazywana Żelazną Łydką – ma za sobą kilkadziesiąt przeróżnych biegów. Chętnie łączy przyjemne z pożytecznym i biega charytatywnie. Jej najdłuższy biegowy dystans wyniósł 37 kilometrów.

Teresa Organowska ma 70 lat i miesięcznie potrafi przebiec nawet 400 km. Fot. Archiwum prywatne
Spotykamy się w jej przytulnym mieszkaniu. Medale i puchary leżą niedbale w pudełku, Tereska nawet nie myślała, żeby znaleźć dla nich bardziej honorowe miejsce. Może dlatego że nie biega dla zaszczytów? Chociaż na własne oczy widzę jej dwa dyplomy z zajęcia I miejsca w biegu charytatywnym Zadyszka na dystansie 10 km w swojej kategorii wiekowej, nie traktuje tego osiągnięcia jako sukcesu. Skromność to główna cecha 70-latki.
– Są miesiące, kiedy przebiegam 300-400 km, ale są też takie, że 150-200. Czasem po prostu sobie odpuszczam – opowiada.
Uważnie słucha swojego organizmu. Jest też pod opieką lekarza fizjoterapeuty. Kiedyś miała problemy z kręgosłupem, ale na szczęście to już przeszłość. Zdarza się, zwłaszcza w upalne dni, że zamienia bieganie na rower. Zimą natomiast – na łyżwy. Chłód Teresie nie przeszkadza w biegu, w końcu jest morsem. Ale jeszcze na dowód tego, że zima jej nie straszna, pokazuje mi zdjęcie z ostatniego treningu, kiedy to biegła w krótkich spodenkach po połaciach śniegu.
Pytam, który bieg z wszystkich najbardziej zapamiętała?
– Ten, na którym się zgubiłyśmy – odpowiada bez wahania. – W pandemii brałam udział w Pomerania Trail. Zostaliśmy podzieleni na grupy. Okazało się, że tak się zagadaliśmy, że przegapiliśmy oznakowania! W efekcie zamiast 25 kilometrów pokonaliśmy 32.
W ubiegłym roku Teresa już po raz czwarty wzięła udział w wymagającym Bison Ultra Trail w Supraślu. Podbiegi, kamieniste ścieżki, leśne dróżki, błotniste tereny i niespodzianki na trasie były jej niestraszne. Kolejny raz pokonała 35,9 km.
Trzymały za ręce
Olsztyn, serce Warmii i Mazur, jest zdaniem Teresy, najlepszym miejscem do joggingu. Lubi biegać wzdłuż jezior lub po Lesie Miejskim, który ze względu na swoją imponującą powierzchnię, jest dumą Europy. Ci, którzy ją mijają, patrzą na nią z podziwem. Nierzadko zagadują.
– Jak widzą mnie z tyłu, to jeszcze nawet nie wiedzą, że jestem taka wiekowa – żartuje. – Ale potem, jak już rozmawiamy, przekonują, że PESEL nie ma żadnego znaczenia, że trzeba robić co, co się lubi – dodaje.
Uczestniczki olsztyńskiego Slow Team mówią zgodnie, że jak będą w wieku Tereski, to one też by tak chciały. Nie jest dla nich starszą panią, tylko równorzędną koleżanką.
– Wspierają, pomagają. A jak pierwszy raz morsowałyśmy, to trzymały za ręce – wspomina.
Bo pięć lat temu Teresa zachłystnęła się
zimnymi kąpielami. Dzięki temu nabrała odporności, nie choruje. Mówi, że odkąd morsuje, czuje większą witalność. Śmieje się, że ciało stało się bardziej jędrne i wolniej się starzeje. Ma dużo racji, bo naukowcy są zgodni, że regularne
morsowanie to szansa na gładką skórę i redukcję cellulitu.
W październiku 70-letnia amatorka slow joggingu jeszcze sobie zwyczajnie pływa w jeziorze, stać z rękami w górze zaczyna dopiero wraz ze spadkiem temperatur.
Wystarczy jej siedem minut zanurzenia, żeby wydzieliły się endorfiny. Co roku obiecuje sobie, że sprawi sobie profesjonalny strój do morsowania i obuwie, a potem przychodzi kolejny sezon i znów zostaje z niczym. Z rowerem jest podobnie, ile razy już siebie zapewniała, że wymieni go na nowszy model? Ale Tereska już tak ma, że nie lubi się rozpieszczać.
Mówi się, że bieganie jest kontuzjogenne, że trzeba uważać. Ale Teresa tylko raz w życiu nadwyrężyła sobie staw kolanowy. Metą nigdy się nie martwi, bo mówi, że jak nie dobiegnie do celu, to najwyżej dojdzie. Tym, którzy z aktywnością fizyczną mają na bakier, poradziłaby, żeby po prostu wyszli z domu.
– To nic nie kosztuje, a daje tyle korzyści! Nie każdy lubi trening grupowy, można też samemu działać. Ale grupa akurat motywuje, mobilizuje. Wyjście z domu jest szansą na to, żeby kogoś spotkać, żeby ktoś się do nas uśmiechnął, porozmawiał. W domu tej możliwości nie mamy. Bardziej myślimy o tym, co nas boli, jesteśmy zasmuceni. Póki nas nogi noszą, wychodźmy – zachęca.