Marian Pilot, autor m.in. wyróżnionego nagrodą NIKE “Pióropusza”, to jeden z nielicznych głosów przypominających Polakom, skąd ich ród. O meandrach dojrzewania do polskiej tożsamości, różnych obowiązujących wizjach patriotyzmu, sarmackiej pysze i o “Mazurku Dąbrowskiego” jako o jednoczącym wezwaniu rozmawialiśmy z pisarzem w piękne wiosenne popołudnie.
Poruszył mnie tekst pana autorstwa w kwartalniku „Książki”. Wyłaniała się z niego wizja Polaków jako narodu zasadniczo chłopskiego, wciąż pragnącego społecznego awansu, a jednocześnie żyjącego wizją wspaniałej sarmackiej przeszłości – która nota bene wspaniała nie była. Jak to pana zdaniem możliwe, że nie dostajemy od tego rozdwojenia jaźni?
Na to pytanie nie ma ciągle odpowiedzi. Nasza tożsamość – już od pierwszej Rzeczypospolitej – kształtowała się na ostrym przeciwstawieniu narodowi sarmackiemu chłopskiej tłuszczy. Wszystkie dziewiętnastowieczne powstania miały charakter wyłącznie szlachecki, konserwatywny, miały na celu przywrócenie dawnego stanu rzeczy, kolidowały więc z interesem mas chłopskich, o których można powiedzieć, że były polskojęzyczne, ale nie polskie. Chłop nie był świadom swojej polskości, ta świadomość zresztą byłaby dla niego swoistym obciążeniem, jako że spod władzy polskiego pana wyzwolili go obcy. Pańszczyznę przecież znieśli dopiero zaborcy: najpierw Prusacy, potem Austriacy, a w końcu, już w epoce Powstania Styczniowego, nawet Rosjanie... Można by spojrzeć na to zgoła w ten sposób, że zaborcy weszli do Polski, by uwolnić chłopa spod jarzma pańszczyźnianego!
Tak było chłopu pod polskim panem strasznie?
Jedną z przyczyn, a być może nawet przyczyną fundamentalną, zagłady pierwszej Rzeczypospolitej była kwestia chłopska. W XVII wieku chłopi uciekali, jak tylko mogli i gdzie tylko mogli z kraju, w którym każdemu z nich groziła śmierć z ręki jego pana – jak psu, bez sądu. To było coś monstrualnego po prostu. Potężna armia Chmielnickiego była w przeważającej mierze armią chłopską, złożoną ze zbuntowanego chłopstwa całej Rzeczpospolitej – zarówno ruskiego, jak litewskiego i polskiego – czy też, precyzyjnie mówiąc, polskojęzycznego. Zbuntowani Kozacy i chłopi zadali sarmackiej Rzeczpospolitej cios, po którym właściwie już się nie podniosła, trwała jeszcze przez wiek z okładem siłą bezwładu. I dopiero pod koniec wieku, po klęsce wszystkich szlacheckich powstań, uwolniony, jak się rzekło, przez zaborców z pańszczyzny, wolny polski chłop począł reagować na hasło „Z polską szlachtą polski lud”. Z polską szlachtą polskiego chłopa łączył w gruncie rzeczy niewiele więcej, niż polski język – w owym czasie brutalnie tępiony zarówno przez carskich rusyfikatorów, jak Bismarckowskich hakatystów. Mityczni obrońcy kresowych stanic, wykreowani przez Henryka Sienkiewicza, przejmowali władanie nad chłopskimi duszami, patronowali obrońcom polskiej mowy i szkoły. Taki początek miał osobliwy, zdumiewający i paradoksalny proces mentalnego podporządkowania mas polskojęzycznego chłopstwa szlacheckiej kulturze i idei narodu. Proces niesłychanie trudny, trudno zrozumiały, trwający dziesiątki lat, znalazł swój finał po II wojnie światowej dopiero, paradoksalnie znowu, w Polsce de nomine Ludowej. Dla mnie takim symbolicznym momentem zespolenia chłopstwa ze szlachecko-inteligenckim narodem jest chwila – było to mniej więcej około roku 1970 – w której Boryna przestał zwracać się do Drzymały per „wy”, a zaczął go tytułować tak, jak Nekanda Trepka Chryzostoma Paska – „pan”. Trzeba wiedzieć, co to znaczy. Otóż tym aktem polski chłop wyłączał się ze słowiańskiej wspólnoty językowej – wszyscy Słowianie, od Rosjan po Słoweńców i Łużyczan, używają formy „wy” – i przenosił się do elitarnej neosarmackiej wspólnoty, posługującej się formą „pan”. Staliśmy się zatem – narodem pańskim [śmiech].
Jak jeszcze w świadomości objawiała się ta zmiana?
Sowieci nam przepowiedzieli ten los. Zanim staliśmy się bękartem narodów, przez całe międzywojenne dwudziestolecie nie było dla nich żadnej Polski, istniała wyłącznie „panskaja Polsza”. Powiedzieć można, że zrobili po wojnie wszystko, żeby pomóc nam się nią stać – i maksymalnie odgrodzić od sąsiednich, z gruntu chłopskich narodów. Litwin ciągle widzi w Polaku pana właśnie, więcej, potencjalnego zaborcę, czyhającego na litewski Vilnius, Łukaszenka grozi Białorusinom polskim panem, gotującym się do ataku na Grodno i Mińsk. Tak samo Ukraińcy – mają poczucie swojej chłopskości, co oznacza co najmniej nieufność wobec kogoś, kto każdym niemal słowem afiszuje swoją wyższość. Polska tożsamość jest więc w kolizji z tożsamością narodów sąsiedzkich, którym nasi politycy radzi byliby przewodzić. Czy to jest jednak możliwe z pozycji wielkopańskiej? A przecież jeśli nawet gorliwie wyrzekamy się swej chłopskości, jeśli robimy wszystko, by zapomnieć, skąd jesteśmy, to statystyki nieubłaganie mówią swoje, jesteśmy w ogromnej większości potomkami owych kijami gnanych przez włodarzy do roboty na pańskim chamów. Czy przeszłość można unicestwić, pogrzebać? Cienie zapomnianych przodków nie dają zapomnieć o sobie, zjawią się jeśli nie nam, to naszym wnukom. Już się jawią… Byłem niedawno na przedstawieniu „W imię Jakuba S.” duetu Strzępka i Demirski w Teatrze Dramatycznym. Nawiązuje oni do historii Jakuba Szeli, jednego z nielicznych buntowników w całej historii chłopstwa polskiego. Przypadek Szeli uwypukla totalne zniewolenie chłopa w Polsce – skrajna nędza wykluczała bunt. Nędzarz nie ma siły walczyć. Nie był w stanie nijak się zorganizować. Nie było u nas wojen chłopskich jak w Niemczech, czy takich, jakie carowie toczyli nieustannie z buntownikami chłopskimi w Rosji czy na Ukrainie. W Polsce to było niemożliwe. I może temu chłopskiemu narodowi nie pozostało nic innego, jak pokochać swoich sarmackich oprawców? Gorzki żart...
Dorastał pan na pograniczu polsko-niemieckim. Czy w latach 40., kiedy jako dziecko był pan najbardziej wrażliwy na socjalizację, było już czuć kształtującą się polską tożsamość, poczucie wspólnoty?
Należy sobie powiedzieć, że w Poznańskiem – jak i na sąsiednim Śląsku zresztą – te sprawy wyglądały trochę inaczej. Pańszczyznę zniesiono tam najwcześniej, w latach 20. XIX wieku. Klasa chłopska miała inne możliwości rozwoju i inne możliwości ekspresji. W Wielkopolsce powstało dość dużo zamożnych gospodarstw, wytworzyła się klasa ludzi, którzy chcieli po prostu spokojnie gospodarować na swojej roli, bogacić się. Gdyby nie brutalne posunięcia Bismarcka, czyli frontalna napaść na język i wiarę, co łączyło się z rugowaniem języka ze szkół, ten gremialny nawrót do polskości na zasadzie: „To nasz język, nasza mowa” zapewne nigdy by nie nastąpił. Wielkopolskiemu chłopu imponował pruski ład i porządek, ale ranił go knebel językowy i religijny. Powstanie Wielkopolskie 1919 r. było co do swej istoty powstaniem chłopskim, czy może ludowym, bo miasta też odgrywały w nim swoją rolę. Ale niemal każda wieś, jeśli nawet kogoś ze swoich w trakcie walk nie utraciła, to miała paru powstańczych kombatantów, z których mogła być dumna. Żywe było przeświadczenie, że to sami wywalczyliśmy sobie niepodległość, chłop ramię w ramię z dziedzicem i nauczycielem z miasteczka. Ale Wielkopolska była dużo mniejsza niż Polska, międzywojnie trwało zbyt krótko, by model poznański mógł w znaczący sposób wpłynąć na świadomość Kurpiów czy Rzeszowiaków.
Czy ma pan wrażenie, że dzisiaj obowiązuje jednolita tożsamość narodowa, uwspólniona wizja patriotyzmu?
Nie sądzę. Na naszych oczach neosarmacka prawica robi wszystko, by przywrócić siedemnastowieczny stan rzeczy, kiedy to mieliśmy szlachetny szlachecki naród wybrany, przez Boga błogosławiony, i złożoną z chłopów i Żydów godną pogardy mierzwę ludzką. Dziś zmieniła się tylko nomenklatura, mamy z jednej strony „patriotów”, z drugiej „zdrajców”. Patriotyzm „patriotów” polega na tym, że walczą o niepodległość z masami „zdrajców”, śpiewając pod pomnikiem księcia Poniatowskiego „Ojczyznę wolną racz nam zwrócić, Panie” i organizując groteskowe fakelcugi [przemarsze z pochodniami – przypis redakcji]... Mam swoje lata i dobrze pamiętam echt hitlerowskie fackelzugi, to na nich wzorują się nasi „patrioci”. Ale niemieccy hitlerjungi ładniej śpiewali, jeszcze lepiej maszerowali… To tromtadracja, ale za nią kryje się autentyczna pogarda dla tych wszystkich, którzy dziękują Bogu za ojczyznę tak wolną, jaką nigdy jeszcze nie była. Trudno powiedzieć, jakie to wszystko będzie miało następstwa, ale myślę, że musi nastąpić ocucenie ludzi o proweniencji chłopskiej, którzy siłą rzeczy nie mają w sobie tej wrodzonej pychy charakterystycznej dla Sarmatów. Jeśli zaczyna się uwielbiać tę zdewaluowaną ideologię, koszmarną w swoim pochodzeniu ciemnogrodzkim, to musi pojawić się na to jakiś odzew, odwołanie się do innego widzenia narodu, przypomnienie sobie przez pozostałych swoich korzeni, dążeń, ideałów. Wyraźnie pękła już ta jedność, która istniała, dopóki istniał wspólny wróg i jeden front walki z komunizmem. To proces postępujący, ostre zwarcie samozwańczych sarmackich „patriotów” ze „zdrajcami”, których zdrada polega na tym tylko, że z gruntu obca jest im obłędna smoleńska cywilizacja śmierci, jest nieuniknione.
Czy ma pan wrażenie, że hymn narodowy to istotny emblemat tożsamości narodowej czy pusty symbol? Jak wiadomo, nie wszyscy prezydenci znali go w całości na pamięć...
„Mazurek Dąbrowskiego” ma dostojny już wiek, z całą pewnością zawiera treści anachroniczne, wyrażane słowami, trudnymi do zapamiętania nie tylko dla prezydentów, ale i dla profesorów polonistyki. Zaczyna się jednak frazą, która zapiera dech, wspaniałym, dumnym hasłem, które właściwie mówi wszystko: Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy. Potem jest i Basia, i tarabany jakieś, i już nie wiem co jeszcze, słowa niekonieczne, ale też nie kompomitujące przecież – niezdarne, ale szczere słowa miłości do ojczyzny. Można ich nie pamiętać, jeśli się pamięta to jedno wezwanie, które za Polakami powtórzyli Ukraińcy, Serbowie, Chorwaci, w ich narodowych hymnach dźwięczy ta sama melodia i te same słowa „póki my żyjemy”. To jedyny chyba hymn na świecie, który nie dzieli, a łączy narody.