
Thriller z Toni Collette, małe miasteczko, tajemnice i sekta. Wystarczyło, żeby przyciągnąć polskich widzów, którzy błyskawicznie wywindowali "Na marginesie" do topki Netfliksa. Ale czy warto w ogóle włączyć kanadyjski miniserial? Odpowiedź... nie jest oczywista.
Seriale o małych miasteczkach i ich mrocznych sekretach mają w sobie coś, co przyciąga jak magnes. Im bardziej idylliczne, tym pewniejsze, że za sielanką kryje się koszmar. W "Na marginesie" ("Wayward") – nowej ośmioodcinkowej produkcji Netfliksa z Kanady – dostajemy właśnie taki obrazek: senne Vermont, 2003 rok, nowo przybyłe małżeństwo i szkoła, która ma "ratować" trudną młodzież.
Brzmi znajomo? Twórcy zgrabnie grają na skojarzeniach z "Twin Peaks" czy "Miasteczkiem "Wayward Pines", ale zamiast iść prostą drogą w kryminał albo horror, wybierają kręte ścieżki między gatunkami. Efekt bywa wciągający, ale często też... irytujący.
O czym jest "Na marginesie"? To hit Netfliksa z Toni Collette
Mae Martin – komik i twórca świetnie przyjętej komedii "Feel Good" – tym razem występuje w roli Alexa Dempseya, trans mężczyzny i byłego policjanta z Detroit. Razem z ciężarną żoną Laurą (Sarah Gadon) przeprowadza się do jej rodzinnego miasteczka Tall Pines.
To tam działa elitarna, a właściwie elitarno-sekciarska akademia prowadzona przez Evelyn Wade (Toni Collette). Instytucja ma leczyć "problematyczną młodzież", jednak w praktyce jej metody balansują między psychologiczną przemocą a dziwacznymi rytuałami żywcem wyjętymi z quasi-religijnego kultu.
Równolegle śledzimy historię dwóch nastolatek z Toronto – Leili (Alyvia Alyn Lind) i Abbie (Sydney Topliffe). Pierwsza mierzy się z traumą po śmierci siostry i eksperymentuje z używkami, druga buntuje się przeciw rodzicom. Gdy Abbie trafia do Tall Pines Academy – zostaje dosłownie porwana w nocy przez "usługę transportową" – obie wpadają w orbitę przerażającej Evelyn.
Wkrótce losy nastolatek i młodego małżeństwa się splatają, a pod powierzchnią sielankowego miasteczka coraz mocniej buzują tajemnice i niepokój. Okazuje, że pani Wade jest bardziej niebezpieczna, niż się wydaje.
Sielankowe miasteczko, młodzież z problemami i... sekta
"Na marginesie" ma klimat, któremu trudno się oprzeć. Lata 2000. są tu odtworzone z dbałością o szczegóły – od oczywistego braku smartfonów po aurę "niedawnej przeszłości", która dziś wydaje się dziwnie odległa. Zdjęcia, dźwięk i tempo budują atmosferę sennego koszmaru, w którym nic nie jest takie, jakie się wydaje. Zwykłe odgłosy lasu brzmią tutaj złowieszczo, a niewinne rozmowy powodują gęsią skórkę.
Obsada też robi swoje. Mae Martin, ze swoim charakterystycznym ironicznym poczuciem humoru, nadaje Alexowi wrażliwości i kruchości, które kontrastują z jego policyjnym etosem. A młode aktorki, Sydney Topliffe i Alyvia Alyn Lind, wypadają naturalnie i świeżo, dodając całej historii autentyzmu, którego czasem brakuje w "dorosłych" wątkach.
Jednak miniserial kradnie Toni Collette jako Evelyn. Australijska gwiazda "Szóstego zmysłu", "Małej miss" czy "Dziedzictwa. Hereditary" to aktorka genialna, ale wciąż niedoceniana – w "Na marginesie" znowu pokazuje, na co ją stać. Jej rola to czyste złoto – balansuje między charyzmatyczną guru a groteskowym potworem, którego i tak chcemy oglądać bez końca.
Problem w tym, że "Na marginesie" chce być wszystkim naraz: thrillerem policyjnym, satyrą na branżę "naprawy" młodzieży, horrorem o sekcie, dramatem o rodzinie, a nawet lekką komedią (bo przecież Martin najlepiej czuje się w humorze). Ambicja komika i drugiego showrunnera, Ryana Scotta, jest imponująca, ale narracja często rozłazi się w szwach. Zamiast mocnego uderzenia w tematykę przemocy wobec nastolatków, dostajemy raczej zbiór wątków, które ledwo się spinają.
Serial ma w sobie energię, ale brakuje mu pazura i wyrazistej puenty. Szkoda też, że część bohaterów pozostaje jednowymiarowa – zwłaszcza Laura, która raz jest bezwolną ofiarą wpływu Evelyn, a raz sceptyczną żoną. Jej postać mogłaby być znacznie ciekawsza i bardziej złożona, ale scenariusz zwyczajnie nie daje jej na to miejsca.
Czy warto obejrzeć "Na marginesie" na Netfliksie?
"Na marginesie" z założenia ma być dziwne, niekomfortowe i wytrącające z równowagi – to bardziej opowieść o zagubieniu niż o walce dobra ze złem. Z jednej strony przypomina inne produkcje o sektach czy młodzieżowych terapiach, ale ostatecznie nie daje się łatwo zaszufladkować. Wymyka się definicjom – i jeśli ktoś oczekuje klasycznego zakończenia albo spójnej społecznej diagnozy, może poczuć zawód.
To również serial nierówny, momentami wręcz chaotyczny. Trudno nie oglądać go jednak z zaciekawieniem, nawet jeśli rośnie w nas frustracja, że fabuła znowu grzęźnie w koleinach. Jest w tym wszystkim coś hipnotyzującego – jak w samej Evelyn z uśmiechem rodem z horroru, która raz odstrasza, raz przyciąga.
Choć efekt końcowy to raczej ciekawostka niż arcydzieło, to warto dać "Na marginesie" szansę – jeśli nie dla spójnej fabuły, to dla mrocznej atmosfery, Toni Collette, kilku naprawdę mocnych scen i zaskakujących zwrotów akcji, których Martin serwuje nam sporo. Najlepszy serial w waszym życiu to jednak nie będzie.
Zobacz także
