Niemiecka supergrupa była główną gwiazdą pierwszego dnia imprezy Impact Festival. Fani byli zachwyceni. Dużo mroku, dużo ognia, ciężkie brzmienia. Na scenie, dosłownie i w przenośni, było goręcej niż w samym piekle – Rammstein znany jest z tego, że na koncertach nie oszczędza na efektach specjalnych.
Mimo wyraźnie niepewnej, pochmurnej pogody, pierwszy dzień Impact Festival przyciągnął tłumy. Trudno się dziwić – pojawiły się tam takie gwiazdy jak Mastodon, Behemoth, Korn, Slayer czy właśnie Rammstein. Na koncertach nie brakowało przysłowiowego „szatana”, choć wielu z uczestników było nieco przemoczonych. Nie skusili się na kupno płaszczy przeciwdeszczowych, które sprzedawano pod lotniskiem na Bemowie za "jedyne" 16 złotych sztuka.
Nie rozczarował Slayer, Korn wypadł bardzo przyjemnie, lecz później wszyscy myśleli tylko o jednym – Rammstein. Już od pierwszych nut, gdy z głównej sceny opadła kurtyna, wiadomo było, że niemieccy muzycy dadzą z siebie wszystko. Rammstein słynie z tego, że na koncertach widz nie wie, na czym się bardziej skupić – na muzyce czy efektach pirotechnicznych.
Zespół w swoim dorobku miał tak dopracowane koncerty, że ten warszawski mógłby się wydawać żałosną namiastką. Nie można jednak do końca opierać się na tym porównaniu. Te „wielkie” występy organizowane były w ramach konkretnych, przyciągających tłumy ludzi imprez. Z kolei warszawski występ Rammsteina, wnioskując po reakcji fanów, można ocenić jednym słowem – wspaniały.
The Offspring w ramach Orange Warsaw Festival rozbujał cały Stadion Narodowy. Jednak wtedy muzycy "zrobili swoje" i pojechali dalej nie budując w trakcie koncertu relacji z publicznością. Tymczasem Rammstein nie dał ani na chwilę o sobie zapomnieć.
Till Lindemann, wokalista zespołu nie oszczędzał się, był wyraźnie w dobrej formie. Już na początku na scenie pojawiły się miotacze ognia, kontrolowane wybuchy, fajerwerki. Te atrakcje towarzyszyły fanom do samego końca. Rammstein przewrotnie określa swoją muzykę jako „tanz metal”, czyli ciężkie granie, przy którym można tańczyć. Tańców (nie licząc pogo tuż pod sceną) jednak nie było. Niemieccy muzycy skupili się głównie na starszych, bardziej rozpoznawalnych kawałkach, choć nie zabrakło też utworów z ich ostatniej studyjnej (i wzbudzającej w wielu krajach kontrowersje) płyty „Liebe ist für alle da” firmowanej singlem „Pussy”.
Już sama choreografia cieszyła oko. Każdy z muzyków ubrał się tak, że trudno było go nie zauważyć. Jedną z pierwszych piosenek koncertu była "Ramstein", nawiązująca do katastrofy lotniczej w położonej w Niemczech amerykańskiej bazie (Ramstein Air Base). Później było już tylko lepiej. Dało się słyszeć takie utwory jak „Feuer Frei”, „Benzin”, „Mein Teil”, „Du hast”, „Ohne dich”. Zespół słynie też z tego, że wykonując daną piosenkę, odgrywa pasujące do niej scenki.
Rammstein w Warszawie
Utwór „Mein Teil” promujący płytę „Reise Reise” opowiada o przypadku kanibalizmu w Niemczech sprzed kilkunastu lat. Już niemal tradycyjnie podczas tej piosenki Till Lindemann przebrał się za krwiożerczego kucharza z mikrofonem w kształcie noża rzeźnickiego. Na scenę wyjechał kocioł, w którym znalazł się biedny klawiszowiec zespołu, podczas gdy wokalista widowiskowym miotaczem ognia, „gotował” kolegę.
Christian „Flake” Lorenz – grający na klawiszach zazwyczaj na koncertach grupy wychodzi najgorzej. Nawet jeśli wokalista nie gotuje go w kotle, nie goni po scenie z miotaczem ognia, to i tak ciężko pracuje na sukces. Większość koncertu spędził grając na klawiszach i jednocześnie spacerując po bieżni. Z tłumu dały się słyszeć wyrazy rozbawionego współczucia i pytania „ile on już zrobił kilometrów”.
Im bardziej zespół się rozkręcał, tym więcej było ognia i wystrzałów. Nawet kilkanaście metrów od sceny dało się poczuć na twarzy nagłe uderzenia gorąca. Na scenie temperatura musiała być piekielna. Wielki zachwyt publiczności wzbudził szczególnie moment, gdy ze sceny wystrzelono w kierunku wieżyczki kontrolnej fajerwerki, które odbiły się od niej i poszybowały z powrotem do sceny wybuchając wieloma iskrami.
Oczywiście Till Lindemann nie byłby sobą, gdyby w jakiś sposób nie spróbował zaszokować publiczności. Podczas jednego z utworów prowadził na smyczy klawiszowca ubranego tylko w skórzane bokserki, by potem symulować stosunek seksualny na małej, podnoszonej do góry platformie.
Obrazu dopełnił wąż zamontowany w okolicy krocza wokalisty, z którego silnym strumieniem polewał wodą fanów. Nieodzownym elementem koncertów Rammsteina jest też osobnik biegający po scenie w specjalnym płonącym płaszczu. Tym razem tę funkcję pełnił pracownik zaplecza technicznego. Po krótkim truchcie w płomieniach został widowiskowo ugaszony gaśnicą. Na koniec wokalista strzelał do fanów pianą.
Efekty to jedno. Nie rozczarowały również brzmienia. Panowie z Rammsteina stanęli na wysokości zadania, a mocne rytmy aż zachęcały do machania głową. Wokalista wykonał też miły ukłon w stronę polskiej publiczności, mówiąc do mikrofonu z charakterystycznym, „szumiącym” akcentem „Ręce w górę” czy „Dziękuję Warszawa”. Minusem koncertu było to, że często Lindemann był w całości zagłuszany przez muzykę i nie dało się zrozumieć ani słowa. Jednak podczas refrenów głęboki i mroczny głos Niemca brał górę nad muzyką. Za duże niedociągnięcie można też uznać koszmarne warunki przy wejściach na lotnisko Bemowo. Błoto miejscami sięgało do kostek. To w sumie wina pogody, lecz organizatorzy mogli podłożyć tam chociażby jakieś deski. Niemniej jednak koncert był wart każdej złotówki wydanej na bilet.