Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości, czy zaproszenie "dziadków" było dobrym pomysłem, powinien błyskawicznie zmienić zdanie. The Offspring na drugim dniu Orange Warsaw Festival pokazał, że zespół mimo wieku wciąż „daje radę”. Choć określenie „daje radę” nawet w małym stopniu nie oddaje tego, co działo się na Stadionie Narodowym. Amerykańska grupa dosłownie rozbujała cały obiekt.
Choć największą gwiazdą całego Orange Warsaw Festival niewątpliwie była Beyonce, to informacja o udziale Offspringa już kilka tygodni temu zelektryzowała fanów punk rocka. I choć amerykański zespół nie wystąpił jako ostatni (później grał jeszcze Fatboy Slim), to z pewnością można stwierdzić, że to właśnie chłopaki z Offspringa byli gwiazdą drugiego dnia imprezy. Jeszcze przed rozpoczęciem festiwalu dało się słyszeć głosy, że to ze względu na ten zespół fani wybierają się na koncert. Patrząc na to, co działo się na Narodowym trudno odnieść inne wrażenie.
Niedziela była dużo bardziej sprofilowana pod względem muzycznym, co dało się odczuć wśród publiczności. „Przyszliśmy tylko dzisiaj, specjalnie na Cypress Hill i Offspinga” – to zdanie usłyszałem niejednokrotnie. Ostatni raz Offspringa w Polsce można było usłyszeć 1999 roku, kiedy to zagrali w warszawskiej Stodole.
Niektórzy obawiali się, że w drugi dzień festiwalu wystąpią same „dziadki”. Obawy uzasadnione, bo zespoły swoje lata już mają. Koncert pokazał jednak, że nie można było się bardziej mylić. Chłopaki mimo swoich 50 lat na karku totalnie rozbujali Stadion Narodowy.
Na scenie pojawili się niemal punktualnie, chwilę po 21. Zaczęli z "All I Want". Pierwsze rzędy od samego początku dotrzymywały tempa muzykom. Skakali, machali, śpiewali i wrzaskiem witali każdą piosenkę. Brawa po zakończonym utworze były formalnością. Z kolei od wokalisty Dextera usłyszeliśmy "What's up Polska", a Noodles nazwał Polaków "seksowną publicznością".
Co można było usłyszeć? Głównie najbardziej znane klasyki z czasów „Smasha” i „Americany”. Choć nie zabrakło też tytułowego utworu z najnowszego albumu „Days go by” czy kilku kawałków ze „Splintera” (Hit That czy Can’t Get My Head Around You). Mam jednak wrażenie, że niezależnie od tego, czego by nie zagrali, tłum reagowałby podobnie - euforią. Z każdą minutą przybywało ludzi. W efekcie po kilku piosenkach skakało nie tylko kilka pierwszych rzędów, ale pół stadionu. I nie ma tutaj przesady. Pretty Fly For a White White Guy znane nie tylko z albumów Offspringa, ale i kilku filmów tylko podgrzało emocje.
Niech potwierdzeniem tych słów będzie rozmowa dwóch fotoreporterów tuż po koncercie. – Płyta dosłownie chodziła. Pod murawą jest parking i w pewnym momencie bałem się nie na żarty – mówił jeden. – Taa, w założeniu miało biegać tam 22 piłkarzy, a nie skakać kilkanaście tysięcy ludzi – odpowiedział drugi.
Mimo że Offspring gra blisko 30 lat (od 1984 roku), to wśród publiczności można było zobaczyć cały przedział wiekowy. Z największym naciskiem na 20-30 lat. Równie dobrze bawiły się kobiety i mężczyźni. W moim otoczeniu furorę robiła na oko 35-letnia kobieta, która przetańczyła / przeskakała absolutnie cały koncert. Nie zatrzymała się nawet na moment. Zatrzymał się za to mężczyzna przede mną, który po kilku piosenkach postanowił razem ze znajomymi zapalić sobie marihuanę. Pomysł nie okazał się chyba trafiony, bo w ciągu kilku chwil stracił sporo energii. Rozbudziło go dopiero „Why Don’t You Get a Job”, przy którym skakali naprawdę wszyscy.
Jeżeli jednak o paleniu tutaj mowa, to nie sposób nie wspomnieć o Noodlesie. 50-letni gitarzysta oprócz tego, że wyczyniał cuda z gitarą, to skakał po scenie i… popalał papierosa. Tak – grał i jednocześnie kilka razy sobie zapalił. W międzyczasie rzucił też kostki do gitary w publiczność. Czy ktoś je złapał? Tego już nie wiadomo.
Wiadomo za to, że publiczność pod samą sceną się nie oszczędzała. W kilku miejscach fani w najlepsze tańczyli pogo. Co jakiś czas można było zobaczyć, jak ci odważniejsi płyną na rękach tłumu. Całość doskonale uzupełniały trzy wielkie i zmieniające kolory loga zespołu, które znajdowały się na bokach i z tyłu sceny.
Pozostaje pewien niedosyt związany z długością koncertu. Muzycy zakończyli go genialnym „The Kids Aren’t Alright” zaledwie po nieco ponad godzinie. Nie obeszło się jednak bez dwóch piosenek na bis i całość skończyła się około 22.15. Musieli uciekać, bo o 23 na scenę wchodził już Fatboy Slim, a Offspring myślami był już pewnie w Mińsku, gdzie zagra za dwa dni. Trochę ponarzekać można też na jakość nagłośnienie, które na Stadionie Narodowym może pozostawiać wiele do życzenia. Nie tyko w przypadku Offspringa.
Na koniec raz jeszcze przywołam słowa ze wstępu. Offspring nie tylko „dał radę”, ale i porwał publiczność chyba najbardziej ze wszystkich wykonawców. Oby na następny koncert nie trzeba było czekać kolejnych kilkunastu lat.