"Porażka" – tak Krzysztof Wielicki mówi o zimowej wyprawie na Broad Peak, w czasie której zginęło dwóch himalaistów. "Nie umiem się z tym pogodzić, bardzo to przeżyłem, tym bardziej, że Maciek Berbeka był moim przyjacielem" – mówi w wywiadzie dla "Newsweeka".
Krzysztof Wielicki w szczerej rozmowie z "Newsweekiem" odtwarza przebieg tragicznej wyprawy na
Broad Peak. Jak mówi, gdyby miał łączność z Adamem Bieleckim i Arturem Małkiem, którzy ostatecznie bezpieczni dotarli do bazy, kazałby im zaczekać na pozostałą dwójkę. "Nie wiem, czy by mnie posłuchali, czy byliby w stanie tak zrobić, ale miałem obowiązek im to powiedzieć" – podkreśla kierownik wyprawy.
Rozumie jednak, dlaczego Bielecki i Małek nie zdecydowali się poczekać na kolegów: "Szli jakieś pół godziny przed Berbeką i Kowalskim, to nie jest duża odległość. Uważali, że koledzy są trochę wolniejsi, ale idą, wszystko z nimi w porządku. Wie pani, jak ktoś jest zakutany w okulary, kominiarki, gogle, kaptury, to trudno ocenić, w jakim jest stanie. I mamy sytuację jak w sądzie: to sąd musi udowodnić winę, a nie podsądny swoją niewinność. A my jesteśmy zdani na przypuszczenia".
Wielicki przyznaje, że największe pretensje ma do Maciej Berbeki, który był najbardziej doświadczony i gdyby nawiązał łączność, może udałoby się wspólnie opanować sytuację. "Jak go spotkam w piekle albo w niebie, to go zrugam!" – stwierdza.
Kierownik mówi także, że
Tomasz Kowalski był nie do uratowania: "Bo jeśli ktoś godzinę po wejściu na szczyt mówi, że nie może zrobić dwóch kroków, jest bardzo zmęczony, ma trudności z oddychaniem, to znaczy, że jest z nim bardzo źle. (...) Pytałem go o rękawice, a on mówi, że ma białe dłonie. I nie umiał powiedzieć, czy je zgubił. To typowy objaw zaburzeń percepcji spowodowanych chorobą wysokościową. I nigdy, ani razu nie poprosił o pomoc".