Jeśli wątpicie już w to, że marzenia się spełniają, koniecznie musicie poznać tę historię. Krzysztof Nyc marzył tylko o tym, by zobaczyć na własne oczy Finały NBA. Bo koszykówka od dzieciństwa to całe jego życie. I w spełnieniu tego marzenia nie byłoby nic trudnego, gdyby nie konieczność wyrwania się z małego miasta i zebrania niebagatelnej kwoty potrzebnej na bilety na wszystkie mecze. Swoją historię opisuje od pewnego czasu na blogu, a nam opowiada, jak trudna i łatwa zarazem jest walka o marzenia.
Jak długo marzył Pan o tym, by zobaczyć Finały NBA na żywo?
Mniej więcej od 14. roku życia, gdy zorientowałem się, że mam niewystarczający talent, by dotrzymać składaną mojej mamie przez parę lat obietnicę kupna, za zarobione na parkietach NBA pieniądze, willi na Florydzie zdecydowałem się ukierunkować swoje marzenia na obejrzenie Finałów NBA na żywo. Od tego czasu, co roku, zamykając we wrześniu oczy, nabierając powietrza w płuca i zdmuchując urodzinowe świeczki, nie potrzebowałem się zastanowiać, co chciałbym dostać, zobaczyć, czy osiągnąć w życiu. Moim największym marzeniem były Finały NBA, najlepiej z siódmym meczem, dogrywką i rzutem decydującym o wygraniu mistrzostwa oddanym równo z końcową syreną.
Kiedy pojawiło się to marzenie, na ile było wtedy realne?
Biorąc pod uwagę młodzieńczy wiek, brak jakichkolwiek własnych środków finansowych, pochodzenie z małego miasteczka pod Bydgoszczą i fakt, iż wiedzę na temat koszykarskiej ligi za oceanem, ze względu na brak Wizji Sport i internetu czerpałem wtedy głównie z telegazety - moje marzenie nie mogło być bardziej surrealistyczne. Marzenia mają jednak to do siebie, że nic nie kosztują, co pozwalało mi co roku wierzyć w to, że kiedyś przyjdzie dzień, po którym zdmuchując wspomniane świeczki na torcie, pojawi się moment zawahania, bo przecież Finały będę już miał za sobą.
Z pewnością sporą przeszkodą na drodze do spełnienia marzeń były pieniądze. Taka przeszkoda, to nie przeszkoda?
Każdy ma w życiu inne priorytety. Jedni oszczędzają, by kupić sobie nowy samochód, inni, by zrobić remont w łazience, jeszcze inni wolą odłożone parę groszy trzymać na "czarną godzinę". Ja nie mam auta, mieszkania i konta oszczędnościowego w banku. Mam za to marzenia, które staram się od pewnego momentu swojego życia realizować.
Jak wiele zostało już zrealizowanych?
Za odłożone pieniądze starałem się do tej pory podróżować, jak mantrę powtarzając sobie, że wyjazd na Finały NBA do USA będzie przysłowiową "wisienką na torcie". Nie potrzebowałem jednak odwiedzić wszystkich kontynentów, by zdać sobie sprawę, że oszukuję samego siebie. W każdej z wcześniejszych, mniejszej czy większej, podróży przychodził moment zdenerwowania faktem, że za wydane właśnie pieniądze w Ugandzie mogłem kupić bilet na Finał NBA.
Powiedziałem dość, zacisnąłem zęby i przez sześć miesięcy wyrzekłem się sporej liczby przyjemności. Nie chodziłem na imprezy, nie jadłem na mieście, a jak uciekł mi ostatni autobus nocny, to potrafiłem wrócić do domu na piechotę. Pracowałem przez ten okres po minimum 70 godzin tygodniowo, w większości czasu na dwa etaty, by w czerwcu wydać te pieniądze na siedem, dla większości ludzi nic nie znaczących, spotkań koszykówki, bo dla nich NBA to tylko trzy litery, a dla mnie całe życie.
Jak zainspirowałby Pan tych, którzy sądzą, że ze względów finansowych nie mają szans na realizację marzeń?
Sekretem życia jest pozytywne nastawienie. Jeśli ktoś z góry zakłada niepowodzenie i patrzy na świat w negatywnych barwach nigdy nie przyciągnie do siebie swoich marzeń. Nie, nie wierze, że jak ktoś bardzo pragnie wygrać milion na loterii, to pozytywne myślenie sprawi, iż za każdym razem trafi szóstkę w totka. Ale wierze, że w życiu nie ma rzeczy niemożliwych, a kwestią tego jak bardzo czegoś pragniemy jest czy uda nam się założony cel osiągnąć. Poza tym mawiają - "pieniądze rzecz nabyta". Nabyta na parę sposobów, na jeszcze więcej sposobów wydana. A tylko od nas samych zależy, czy wolimy palić paczkę papierosów dziennie, wychodzić co sobotę na piwko ze znajomymi, czy przekoczować te parę miesięcy w domu, by zaoszczędzone pieniądze wydać na realizację swoich marzeń.
Taka pogoń za marzeniem jak pańska nie wprawia w irytację otoczenia? Najbliższych, przyjaciół?
Rodzice, totalnie pochłonięci wykańczaniem budowy domu, chyba nie do końca rozumieją, że ich najstarszy syn z dość sporymi kłopotami, masą przygód i w ciągłym biegu spełnił właśnie największą fantazję z dzieciństwa. Ale jestem pewien, że za parę miesięcy, gdy usiądziemy przy kominku, wybór koloru kafelek w kuchni przestanie mieć znaczenie, a ja otworzę folder ze zdjęciami w pełni zaaprobują moją pogoń za marzeniami. Zaaprobują, bo słuchając przez ostatnie 17 lat historii o koszykówce wiedzą, ile dla mnie znaczy.
Podobnego problemu nie ma także moja dziewczyna, która od początku "przedsięwzięcia" bardzo mnie wspierała, motywowała i dodawała otuchy, gdy nie było łatwo. Od kiedy w grudniu podjąłem decyzję o uczestnictwie w Finałach NBA na żywo, bez sponsora i akredytacji, nie spotkałem się z żadnym negatywnym głosem, a wzbudzaną zazdrość przedstawiano raczej jako formę inspiracji. Otrzymałem wiele wiadomości z gratulacjami, pochwałami i z życzeniami powodzenia, za które należą się autorom ogromne słowa podziękowania, bo przyczyniło się to w dużej mierze do tego, że wpisy na blogu nie umarły po pięciu dniach podróży. Dzięki!
Warto było? Jakie ma pan wrażenia po obejrzanych na żywo meczach?
Bez dwóch zdań - było warto! Tym bardziej, że trafiłem na najlepsze Finały, od kiedy w 1996 roku po raz pierwszy zarwałem noc, by oglądać na żywo przed ekranem telewizora jak Michael Jordan rozprawia się z Seattle SuperSonics. Tegoroczna seria była idealnym przykładem tego, jak powinna wyglądać współczesna koszykówka i rywalizacja w sportowym duchu. Brak fauli technicznych, szacunek dla rywali, dwóch niezwykle szybko wprowadzających usprawnienia w zespole trenerów, na parkiecie najlepszy obecnie gracz na świecie i siedmomeczowa seria?
Czy mogłem prosić o więcej? Mimo wielu problemów logistycznych i towarzyszącemu przez 20 dni uczuciu osamotnienia, które utwierdza w przekonaniu, że szczęście jedynie prawdziwe, gdy dzielone z drugą osobą, za parę lat wspominając te pierwsze Finały NBA na żywo będę przywoływał jedynie pozytywne wrażenia i nikt nie będzie mógł mi ich odebrać. Everest moich marzeń został osiągnięty, lecz czy ktokolwiek powiedział, że inne pięciotysięczniki nie mogą być równie piękne?
Szczegółowe relacje Krzysztofa Nyca z Finałów NBA znajdziecie też na jego blogu - wiecznytulacz.blogspot.com