Łukasz Feldman pracował w korporacji z Doliny Krzemowej. Zarządzał sześćdziesięcioma osobami i milionami złotych. Wymagał zbyt wiele zarówno od swoich pracowników jak i od siebie. U szczytu kariery stwierdził, że chciałby w życiu zrobić coś jeszcze. – Sensem życia nie jest jazda samochodem służbowym, posiadanie licznych benefitów i pracowanie dla największej firmy na świecie – mówi czytelnik naTemat, który zgodził się podzielić swoją historią.
Jest pan jedną z osób, które postawiły wszystko na jedną kartę i odeszły z korporacji. Dlaczego coraz więcej osób się na to decyduje?
Łukasz Feldman: Każdy człowiek podchodzi do tego indywidualnie. Wiadomo, jest mechanizm owczego pędu oraz "gra" na funkcjonowanie w korporacjach, a nie indywidualnie. Polska nie jest Ameryką, tam jest pewien kult rozwoju, przedsiębiorczości itd. W Polsce to tak nie działa.
A jak działa?
Ludzie zaczynają się zmieniać. Gdy 9 lat temu zaczynałem pracę w korporacji to firma w której pracowałem była dla mnie absolutnym wzorem. Była to zresztą firma z Doliny Krzemowej. Uważałem ją za szczyt, na który warto się wspiąć i prawdopodobnie nie ma nic wyżej. Po wielu, wielu latach uświadomiłem sobie, że tak naprawdę jest inaczej. Że sensem życia nie jest jazda samochodem służbowym, posiadanie licznych benefitów i pracowanie dla największej firmy na świecie. Dla całej masy ludzi jest to jednak wciąż atrakcyjne.
Czy to źle, że młodzi ludzie chcą pracować w korporacji?
Młodzi ludzie powinni pracować w korporacji. To nie jest tak, że korpo jest złem totalnym. Trochę czasami denerwuje mnie mówienie, że są to firmy które wyłącznie eksploatują ludzi i nic z tego faktu nie wynika, a człowiek wychodzi totalnie zniszczony. Tak naprawdę poza tym, że jest wymęczony, zmielony, to chłonie ogromną porcję informacji. Bez korporacji młody człowiek nie byłby w stanie tak wiele osiągnąć.
Czyli nie żałuje pan, że poświęcił kilka lat swojej firmie?
W swoim życiu korporacyjnym zaczynałem jako inżynier i administrator systemów. Przez kilka lat piąłem się w strukturach. Byłem najpierw team leaderem i miałem pod sobą 6 do 10 osób. Ostatecznie po 9 latach zarządzałem 60-osobową organizacją. Zarządzałem team leaderami i to były zespoły takich prawdziwych komandosów. To nie były pojedyncze serwery. To były setki serwerów, setki systemów. Były też takie przypadki, że ratowaliśmy deale za miliony złotych. Z tego punku widzenia, trudno sobie wyobrazić coś większego w tym kraju.
Co sprawia, że człowiek, który zrobił taką karierę mówi "dość".
Ludzie się bardzo różnią. Są skłonni korzystać z przywilejów, które dają im poczucie bezpieczeństwa. Są w "comfort zone". Natomiast są też ludzie, którzy potrzebują wyzwań i mają zapotrzebowanie na wolność. W pewnym momencie zaczynają odczuwać, że tracą ją tracą, a ważniejsze jest dla nich, by pozostać w zgodzie z samym sobą. Nie chcę powiedzieć, że korporacja totalnie mnie tego pozbawiła. Natomiast struktury korporacyjne działają tak, jak działają.
Kiedy zdecydował się pan odzyskać wolność?
Zaczęło się jakieś dwa lata temu. Impulsem do tej zmiany była śmierć mojej matki. Uświadomiłem sobie, jak bardzo jesteśmy wszyscy krusi i że tak naprawdę w mgnieniu oka świat się może rozwalić. Na pewno wpływ na to miał mój wiek, bo dobiegam czterdziestki. Może to kryzys wieku średniego? Ale uświadomiłem sobie, że chciałbym coś jeszcze w swoim życiu zrobić.
A co chce pan teraz robić?
Miałem zawsze poczucie, że chcę życiu zrobić coś własnego. Na początku lat 90-tych budowałem aplikacje w szpitalu. Znałem na pamięć 70 tysięcy linii kodu, cały czas miałem to w głowie. Z drugiej strony wychodząc ze szpitala cały czas miałem w głowie "informatykę dla człowieka". Gdy pisałem aplikację dla szpitala, przyszedł do mnie lekarz i powiedział: "słuchaj Łukasz, super, że jest ten system, bo dzięki temu mogłem przejrzeć kilka historii choroby wstecz, zobaczyć trendy w wynikach badań i chorobę. Normalnie bym tego nie zobaczył, bo nie grzebałbym w papierkowej dokumentacji". Takie słowa dawały mi przyjemność i poczucie dumy, że technologia czemuś służy i nie jest tylko orężem biurokratycznym.
Gdy umarła moja mama uświadomiłem sobie, że zawsze chciałem zrobić firmę informatyczno-medyczną. Pisałem kolejne wersje aplikacji, ale hobbystycznie. Wreszcie podjąłem decyzje, że zmieniam swoje życie i buduję od zera. Impulsem była też rozmowa z młodszym o 17 lat bratem. Jego rówieśnicy żyją w innej rzeczywistości, w internecie. Granice kraju nie mają dla nich znaczenia. Dla mojego brata jest nieistotne, czy będzie pracował w kraju, czy za granicą. Byle byłoby mu wygodniej. Ja nie chcę wyjeżdżać do kraju, gdzie nikt nie wie, że Julian Tuwim napisał swoje wiersze. Młodym Polakom jest wszystko jedno. Widzą czterdziestoletnich ludzi, zaoranych w korporacjach, patrzących bardzo krótkowzrocznie, byleby spłacić kredyt. Nie ma pewnych wzorców. Skąd dwudziestolatkowie mają brać motywację, by zostawać w tym kraju. Oni mają w nosie losy państwa.
Założyłem własną firmę, która stanowi market place, rynek. Trochę jak booking.com czy Allegro. Lekarze i małe centra medyczne mają możliwość opublikowania swoich wolnych terminów, a pacjenci mogą się na te wolne terminy zapisać. Nie wiem jak to się skończy, wierzę w to bardzo, natomiast bywa różnie.
Czy pana koledzy z pracy byli zdziwieni odejściem?
Byli zdziwieni z jednego powodu. Nie dlatego, że zacząłem robić zupełnie coś innego. Po prostu miałem bardzo dobre wyniki. W korporacjach są takie narzędzia, które rok do roku mierzą metryki jakości i zadowolenia pracowników. Ja w tych wynikach wszystko poprawiłem w stosunku do lat poprzednich. Miałem wszystkie słupki na zielono. Z tego powodu zostałem uznany przez moich pracowników za dobrego menedżera. Byli zdziwieni, że ktoś kto odnosi sukcesy na takim stanowisku, odchodzi.
Czy miał pan poczucie, że stracił te wszystkie lata? Że poszedł pan w zła stronę od samego początku? Czy czas spędzony w korporacji był niezbędnym elementem pańskiej życiowej drogi?
Są ludzie, którzy moim zdaniem powinni pójść do korporacji choćby po to, aby nauczyć się pewnego reżimu pracy i funkcjonowania między ludźmi. Korporacje są potrzebne, bo pokazują rzeczy, których normalnie w polskich firmach nie ma. Pewne sposoby funkcjonowania, dokumenty oraz to, że ludzie się ze sobą komunikują i budują pewne rzeczy razem.
Z drugiej strony, korporacja jest specyficznym tworem, ponieważ jest hierarchiczna, w jakimś stopniu feudalna i narzuca ogromne ograniczenia. Tak naprawdę nie można być w niej wolnym człowiekiem. Są korporacje, w których człowiek ma zasuwać i nic innego się nie liczy. Niezależnie, czy jest zmęczony, czy chory...
Czyli dobrze jest pójść po studiach do korporacji?
Każdy powinien to jakoś tam liznąć, spróbować. Jak mu to pasuje, to ok. Jeśli nie, powinien nauczyć się tak dużo jak to możliwe i zbudować coś samemu. W korporacji trzeba być czujnym, bo ma to do siebie, że szybko uzależnia. Człowiek dostaje różne benefity i jest w pewnej pętli. Ma ustawione cele, osiąga jakiś sukces, dostaje gratyfikację. Może nie gigantyczną, ale dającą poczucie wzrostu i komfortu. To jednak potrafi się zmienić z dnia na dzień, bo ktoś na drugim końcu świata zdecyduje, że zamyka jakiś dział i nie ma zmiłuj. Wylatujesz.
Ludzie w korporacji łatwo uzależniają się od luźnego trybu życia. Kawka, herbatka, pięć minut przy komputerze, później rozmowa w kafeterii itd... Dzień przeleciał, karta odbita, wracam do domu, oglądam telewizję i kładę się spać. I tak w kółko. Korporacje tworzą pewne ramy biurokratyczne i to jest problem, bo to zabija w ludziach przedsiębiorczość i innowacyjność.
Pomimo to, nie bał się pan zostawić dawnego życia?
Bałem się strasznie i nadal się boję. Nie jestem jakimś herosem, który się temu wszystkiemu przeciwstawił. Jestem pełen obaw. Codziennie rano budzę się i zastanawiam, czy podjąłem słuszną decyzję. To, co mi daje powera i utrzymuje na powierzchni to bieganie, biegam dużo. 5-10 kilometrów prawie codziennie. W życiu staram się funkcjonować na tej samej zasadzie, jak podczas biegu. Jest dobrze, ale później przychodzi kryzys. Mogę się poddać, albo przetrzymać kryzys i biec dalej. Mam dni, gdy jestem euforyczny, a czasem jestem totalnie przybity i uważam, że zrobiłem największą głupotę swojego życia. Ale myślę wtedy, że to jest właśnie moment kryzysu. Trzeba zagryźć zęby i biec do przodu.
Wystarczyło pozostać w strefie komfortu i nie wywracać swojego życia do góry nogami.
Są ludzie, których oczekiwania kończą się na ciepłej wodzie w kranie, aby było spokojnie i bezpiecznie. Ale gdy rozmawiam z ludźmi, którzy w korporacjach zostali, to są niewiarygodnie sfrustrowani. Są pełni żalu, złości i poczucia straconego czasu. Część zakłada maski zadowolenia, a tak naprawdę cierpią w środku.
Jest pan z wykształcenia psychologiem. Czy pańskich obserwacji wynika, że frustracja jest powszechnym zjawiskiem?
Powiem tak, to dziki kapitalizm. Naprawdę dziki. Z jednej strony mamy kodeks pracy, a drugiej rzeczywistość. Ludzie pracują bardzo dużo. Sam bardzo dużo wymagałem od swoich pracowników. Nie wiem czy ponad miarę. W niektórych przypadkach na pewno wymagałem bardzo dużo i można mieć wątpliwości, czy powinni tyle pracować. A ludzie oprócz tego, że mają świat zawodowy, mają też świat prywatny. W PRL-u mieli czas na relacje z rodziną, żoną, mężem, dziećmi. Dziś jest to moim zdaniem zaburzone. Ludzie są nieobecni w swoich domach, bo tak naprawdę duchem nigdy nie wychodzą z pracy.
To jest już poza panem?
Nie muszę już koncentrować się na 15 różnych tematach, które wymagają, by skupiać się na nich od nowa za każdym razem. Mam mniej uregulowaną pracę. O godzinie 12.00 robię sobie półgodzinną przerwę i idę biegać. Pracuję w domu, dzięki czemu mogę się skupić. Open space w korporacji to jest masakra. Mogę wyjść na balkon i odbyć kilka telekonferencji patrząc na las... Mogę rano odprowadzić dzieci do przedszkola bez poczucia, że spóźnię się do pracy. Praca może poczekać. Przede wszystkim robię to, co lubię.
Ten wywiad czytają w tym momencie osoby, które siedzą w firmach i zastanawiają się, co zrobić ze swoim życiem. Co by im pan doradził?
Nie jestem wujkiem dobra rada, ale mogę mówić o swoim przypadku. Jeśli człowiek czuje wewnętrznie, że chce coś zmienić, to nie należy tego ignorować. Najgorsze co można z tym zrobić to udawać, że tego nie ma. Warto się temu przyjrzeć i pójść do psychologa lub coacha. Ja osobiście potrzebowałem trzęsienia ziemi i zrobiłem to co zrobiłem. Wiąże się to z ogromnym ryzykiem, kosztuje mnie to bardzo dużo, ale gdybym miał cofnąć czas, zrobiłbym dokładnie to samo. Steve Jobs miał rację mówiąc "Keep looking, don't settle", czyli wciąż poszukuj, nigdy nie osiadaj.