Znaczek Ferrari ma w klapie marynarki, na laptopie, na obu telefonach komórkowych. A przede wszystkim w sercu. Dante Cinque jako dziecko rozpoznawał modele Ferrari po ryku silnika. Dziś wprowadza markę do Polski, zarządzając pierwszym firmowym salonem nad Wisłą. Jakie Ferrari kupują Polacy? Kogo na nie stać? I dlaczego przez pierwsze półtora roku w salonie nie stało żadne czerwone auto? Wyjaśnia w rozmowie z Anną Wittenberg.
Tak, te które pani tutaj widzi. Poza nimi będę jeszcze miał (skanuje wzrokiem notatki) jeden, dwa, trzy, cztery… Łącznie dziewięć samochodów.
Pytam, bo w ubiegłym roku szybko się skończyły.
Te samochody, które fabryka przeznaczyła dla nas na cały rok zostały sprzedane już w lutym, marcu. W tym roku dostaliśmy ich trochę więcej.
Polacy pokochali Ferrari?
Jest pewna grupa ludzi, którzy marzą o Ferrari. Na szczęście w większości to osoby, które kupują je dla pasji, nie jak towar luksusowy. To jest bardzo, bardzo istotne.
Co to są za ludzie? Pasjonaci motoryzacji, czy fani marki?
To jest to samo. W Polsce to nie jest jeszcze tak, jak we Włoszech, czy w Anglii, gdzie każde dziecko rośnie z marzeniem, żeby mieć Ferrari. Ale coraz więcej jest takich ludzi, którzy zaczęli marzyć o nim już jako dorośli, a teraz ich na to stać.
Celebryci?
Nie, nie – przedsiębiorcy. Na szczęście nie mamy wśród klientów, ja ich tak nazywam, pajaców. Kiedy jedziemy razem na spotkania pasjonatów Ferrari do Maranello [siedziba firmy – red.], polska grupa jest bardzo, bardzo dystyngowana.
Spotkania? Czyli na kupnie samochodu przygoda z Ferrari się nie kończy?
Wszystko zależy od klienta. Dla niektórych to już jest całość, koniec. Ale w większości to są ludzie, którzy później biorą udział w życiu społeczności. Wczoraj spotkałem się z dwoma klientami, którzy byli na Ferrari Cavalcade, pięknym corocznym wydarzeniu. To cztery dni, które spędzamy w Toskanii jeżdżąc między posiadłościami przyjaciół naszego prezesa. Obaj byli tym spotkaniem zachwyceni.
Podobnych imprez jest więcej?
Nie nazywałbym tego imprezami, to spotkania ludzi, którzy kochają Ferrari. Jeżeli ktoś chce żyć światem Ferrari, to ma dla siebie wiele możliwości, takich jak wyścigi, jak Cavalcade, jak Tribute to Targa Florio, Tribute to Mille Miglia, Finale Mondiali. Nowych klientów zabieramy na Ferrari Experience, podczas którego będą mogli czuć, co to jest Ferrari i prowadzić - nie testować! - na torze. To są piękne weekendy.
Nie "testować"?
Ja jestem talibem jeśli chodzi o Ferrari. Co tu testować? Dla mnie jako Włocha, jest oczywiste, że tu nie ma co testować (śmiech).
Ale kiedy trzy lata temu byłem na spotkaniu z dyrektorem generalnym firmy, ten spytał mnie: Dante, ile samochodów testowych masz? Ile demo? Odpowiedziałem mu: jakie demo? Po co demo? On przekonywał mnie, że muszę dać klientowi możliwość, by wsiadł do samochodu.
Więc, mimo tego, że to mnie boli jeśli chodzi o filozofię, musiałem mu przyznać rację. Tutaj wciąż panuje przekonanie, że Ferrari są niewygodne, że są sztywne, twarde, że łatwo je zepsuć. Ale wystarczy, że raz wsiądziesz za kierownicę i nagle twoje myślenie o Ferrari zupełnie się zmienia, faktycznie łatwiej jest je wtedy sprzedać (śmiech).
Chciałem jednak podkreślić, że dla mnie to nie jest działalność handlowa. Zawsze mówię, że tu jest dom fanów Ferrari, a nie salon sprzedaży, a ja nie jestem sprzedawcą samochodów, tylko ambasadorem marki w Polsce. Mam zupełnie inny stosunek do tego. Owszem, trzeba liczyć, co miesiąc księgowa, dyrektor finansowa męczą mnie papierami, ale nie traktuję tego jak zwykłej firmy.
Więc jak?
Wydajemy na przykład dużo pieniędzy na tak zwane akcje marketingowe. Ale one nie są nastawione na to, żeby zwiększyć sprzedaż. Na pewno nie mają skutku handlowego. Ja próbuję nimi stworzyć kulturę Ferrari w Polsce.
We Włoszech, w Anglii, wszędzie, już od dziecka marzy się o Ferrari. Kiedy oglądamy Formułę 1 w telewizji, większość widzów ma na sobie czerwone czapki. Tu w Polsce jeszcze tego nie ma. A ja chcę pokazać ludziom, co to jest Ferrari.
Jak wyglądał pański początek z Ferrari w Polsce?
To było zupełnie przypadkowe. W 2007 roku byłem w Maranello, spotkałem tam pana Sobiesława Zasadę [właściciel licencji na sprzedaż Ferrari w Polsce - red.]. Znaliśmy się już wcześniej, bo mieszkałem w Krakowie, ale wtedy padła ta propozycja. Rozmawiałem o niej także z dyrektorem generalnym Ferrari, który powiedział, że będzie mu bardzo miło, jeśli się tym zajmę.
Miałem wtedy firmę transportową, z której się utrzymywałem i gazetę motoryzacyjną, żeby się bawić (bo takie jest moje życie, że muszę w pracy dobrze się bawić), myślałem, że będę w stanie połączyć wszystko. Po roku musiałem sprzedać firmę transportową. Rok później miałem zamykać wydawnictwo, bo nie dałem rady pilnować jednego i drugiego. Ale nie żałuję, bo dziś mam najpiękniejsze miejsce pracy w Polsce.
Chociaż teraz są prawie same czerwone, więc nie jest jeszcze tak pięknie.
A jakie są pańskie ulubione kolory?
Biały i żółty. Przez pierwsze półtora roku od otwarcia salonu nie mieliśmy tutaj żadnych czerwonych Ferrari. To też był sposób, żeby tworzyć kulturę, bo w Polsce myśli się, że Ferrari ma być czerwone. A Ferrari ma być takie, jak właściciel lubi.
Owszem, czerwony jest najczęściej sprzedawany, ale moim zdaniem nie zawsze pasuje, na przykład do Californii, która jest kwintesencją elegancji, stylu. To dobry kolor do Italii, która jest z kolei agresywna, sportowa. Ale i tak ja wolę białe.
Którym modelem pan jeździ?
Fiatem 500 (śmiech). Mam prywatny starszy model Ferrari, a poza tym do dyspozycji samochód służbowy z salonu. Ale nie zapominam, że Ferrari utrzymało się dzięki grupie Fiat, która przetrwała wielki kryzys przełomu lat 60. i 70., który wymiótł inne marki z rynku. Czuję się też członkiem rodziny Fiat.
Jedno z aut, którym pan jeździł spłonęło w Warszawie.
To nie byli wandale, ale przestępcy, którzy chcieli okraść firmę ubezpieczeniową. Sprawa jest w sądzie, jedna osoba jest w więzieniu.
Jak się kupuje Ferrari? Rozumiem, że nie wchodzę do salonu i nie mówię: ten?
Też tak się zdarza. Mam jedną klientkę, która przyszła tu, pokazała samochód i powiedziała: Dante, pakujmy go. Dwie godziny później samochód był u niej w domu.
Ale są też ludzie, którzy chodzą rok, półtora i dopiero kupują. A są i tacy, którzy chodzą dwa lata i nie kupują nic. Na tym polega różnica między Polską i Włochami – we Włoszech, kto otwiera drzwi salonu, chce kupić Ferrari. Tu mówimy, że 80 procent ma po prostu wolny czas do spędzania.
A jeśli klient jest zdecydowany? O czym się rozmawia?
Najpierw o tym, czego oczekuje od samochodu. Czy będzie pani bardziej pasowała California, czy Italia? Spider, czy Coupe? Osiem cylindrów, czy dwanaście? Próbujemy pomóc pani znaleźć najlepszy model. My jesteśmy małą firmą, ale mamy bardzo szeroką gamę: aż pięć modeli seryjnych plus jeden limitowany.
To pierwszy etap. W drugim zawsze zapraszam do Maranello, żeby lepiej się poznać z naszą firmą. Ferrari to legenda, ikona, więc codziennie parkuje tam kilka autokarów z tuystami, którzy chcą zobaczyć nasze muzeum. Oni zostają poza bramą zakładu, ja zawsze biorę klienta, żeby zobaczył środek. Chcę pokazać, jak produkujemy samochody, pokazać, że jesteśmy jedyną firmą motoryzacyjną na świecie, która wszystko robi sama. Mamy nawet odlewnię.
Największą przyjemność mam jednak zabierając gościa do Ferrari Classic. To jest ten zakątek, gdzie restaurujemy stare Ferrari, które dla mnie są najpiękniejsze na świecie. Te nowe mają technikę, wszystko, co chcesz, ale kiedy stoję przed 275, 250, 365... To są samochody oznaczające pewną epokę, która już nie wróci. Wygrały wszystko, co można było wygrać (bo kiedyś tymi samochodami ścigano się na torach).
Ostatnio pokazywałem je klientowi, któremu wydawało się, że kupuje bardzo drogie Ferrari, za milion euro. Zabrałem go do Ferrari Classic, gdzie najtańsze auto kosztowało milion euro. Najdroższe – 40 milionów. Był to egzemplarz 250 GTO, jedyny taki na świecie. Tak naprawdę on nie ma wartości.
Stąd bierze się pasja. Jak byłem mały, szukałem Ferrari, to na ulicach była rzadkość. Pamiętam, jak przyciskaliśmy twarze i dłonie do szyby, żeby zobaczyć, ile jest na liczniku. Rozpoznawaliśmy po głosie silnika, jakie właśnie jedzie...
Zdarzają się klienci, którzy do Polski chcą sprowadzać starsze modele?
Znam dwóch – trzech miłośników, którzy mają stare Ferrari. Ja staram się zachęcać kolejnych. Mówię: po co wydajesz pieniądze na nowe Ferrari? Kup starsze.
Jak zabytek?
To nie zabytek. Kiedy stoję przed 250, 360, 365, czuję się tak, jakbym stał przed Mona Lisą. To jest sztuka. Nie przesadzam.
Ferrari zawiera w sobie to wszystko, czym są Włochy, wszystko, czym jest mój naród. Tylko Włosi mogli zbudować Ferrari.
To prawda, że Polacy kupują najbardziej luksusowe wersje Ferrari?
Polak, kiedy już go stać, to chce wszystko (śmiech). Ale to wynika też ze sposobu, w jaki sprzedaję samochody – że biorę klienta do Maranello, gdzie on widzi pełne możliwości Ferrari. Stąd wyniki: za kilka dni przyjedzie do nas najdroższe F12, jakie zostało wyprodukowane, za 526 tys. euro. Najdroższa California? Trafiła w ręce Polaka.
Mamy najwyższą średnią wartość samochodu, jesteśmy bardzo wysoko notowani w Ferrari. Mamy 7 GTO, mamy jeden One-off, Ferrari, którego jest rocznie wyprodukowany tylko jeden egzemplarz. To prawda, że ponieważ sprzedajemy 40 rocznie, jest nam łatwiej utrzymać wysoką półkę, niż Niemcom, którzy sprzedają 700. Ale u nich większość Ferrari to samochody – jak je nazywamy – gołe i wesołe.
Pamiętam, kiedy jeszcze sam byłem tylko klientem Ferrari, pytałem, dlaczego nie ma salonu w Polsce. Odpowiadali mi: co Ty, w Polsce? Wydaje mi się, że mamy – my, bo ja sam mieszkam tu od dwudziestu lat – bardzo słaby marketing za graincą. Wiele osób myśli, że my się zatrzymaliśmy w czasach komuny. A później przyjeżdżają tutaj, widzą Warszawę i nie mogą uwierzyć, szeroko otwierają usta ze zdziwienia.
A my jesteśmy jedną z najlepiej rozwijających się gospodarek, niedługo będziemy czwartą, piątą najsilniejszą w Europie.
Jakie są plany rozwoju Ferrari w Polsce?
Zanim powiemy o planach, trzeba poczekać na to, co stanie się z gospodarką. Jeśli ona będzie się rozwijać, wtedy i drogie samochody będą się sprzedawały. Myślę, że nie będzie szaleństwem, jeśli powiem, że w ciągu kilku lat powinniśmy sprzedawać 100 rocznie.
Tu w Warszawie? Czy planujecie rozwój sieci?
Trzeba rozwinąć sieć sprzedaży, ale to nie jest takie proste. Oczywiście najlepiej byłoby mieć jeden salon w każdym mieście, ale utrzymanie tego kosztuje. Niedługo otworzymy w Poznaniu, bardzo chciałbym także w Gdańsku i Krakowie.
A jakie są pańskie osobiste plany?
Nie wiem, ja jestem kompletny wariat. Nigdy nie robię planów, może za miesiąc wyjadę gdzie indziej? Może coś mi się stanie? Na razie jestem tutaj, mam włączone dwa komputery, rozmawiam z panią. Za chwilę będę się kłócił z dyrektor finansową. Nie wiem natomiast, gdzie będę jadł kolację.