Wszyscy spierają się dziś o niehumanitarny ubój rytualny. W kłótni, która przeradza się w spór o wolność wyznania umyka nam szansa na poprawę losu zwierząt, których mięso trafia na nasze stoły. Gehennę przeżywają bowiem nie tylko te, które zabija się rytualnie. – Tajemnicą poliszynela jest, że są normalne zakłady mięsne, w których zasad się w ogólnie nie przestrzega, tylko szybko skrwawia się na żywca. To skandaliczne, że tak często ubój zwykły niczym właściwie się nie różni do tego rytualnego – mówi Piotr Piotrowski z OTOZ "Animals".
Już dziś Sejm rozstrzygnie spór o ubój rytualny, który od miesięcy rozgrzewa opinię publiczną. Przeciwnicy zabijania nieogłuszonych, w pełni świadomych nadchodzącej śmierci zwierząt mają nadzieje, że posłowie wreszcie ukrócą intratny biznes ubojni. Te w imię wolności religijnej zabijają w ten sposób zwierzęta na zamówienie zamożnych klientów z Izraela i krajów arabskich. A ci kupują je, ponieważ mięsa ubitego w inny sposób religia zabrania im spożywać. I właśnie dlatego gorący spór o ubój rytualny szybko przestał dotyczyć praw zwierząt, a zamienił się w dyskusję o współczesnych granicach wolności wyznania.
Nierytualnie nie znaczy lepiej
Dobro zwierząt zeszło na dalszy plan. Wśród wzajemnych przekrzykiwań argumentami zniknęła szansa, by przy okazji dyskusji o niehumanitarnym sposobie uboju w celach religijnych, w ogóle zwrócić uwagę na to, w jakich okolicznościach zabija się zwierzęta, których mięso trafia na polskie stoły. To, co dzieje się w ubojniach rytualnych przeraża. Jednak większość oburzonych tym, iż zwierzę zabija się bez uprzedniego ogłuszenia, żyje w przekonaniu, że w innych ubojniach wszystko dzieje się z poszanowaniem zasad humanitaryzmu. Trudno być w większym błędzie.
Zupełnie umyka też pytanie, czy zasady ogłuszania w klasycznych ubojniach są humanitarne. Za delikatnie brzmiącym ogłuszaniem kryją się bowiem obrazy zwierząt wpuszczanych do kąpieli w zbiornikach podłączonych do prądu. Nie brakuje też odstrzeliwania ze specjalnych pistoletów na naboje wytwarzające falę uderzeniowa, która powoduje natychmiastowe uśpienie. Inne ubojnie stosują kleszcze pod napięciem, które przykłada się do głowy dużych zwierząt, albo kołki wbijane z impetem w głowę. Wszystko to wygląda drastycznie, ale sprawia, że zwierzę powinno natychmiast stracić świadomość i nie męczyć się podczas wykrwawiania i ćwiartowania.
Zbijać trzeba umieć, a zabija kto chce
W nadwiślańskich warunkach nie zawsze udaje się tych zasad trzymać. – Wszystko przez to, kogo zatrudnia się przy uboju. Latem rzeźnie to jedna wielka zbieranina: od studentów po byłych więźniów, którzy wyszli przed kilkoma dniami – mówi mi Adrian, który przed dwoma laty zdecydował się na pracę w jednej z małopolskich ubojni. Student filologii romańskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim potrzebował szybko pieniędzy, a w rodzinnym miasteczku znajomy szukał akurat odważnych do dość dobrze płatnej pracy.
Adrian do dziś żałuje tej odwagi. – Jeszcze czasem śnią mi się obrazki stamtąd. Wyjące niedobite świnie, albo takie, które okropnie krzyczały umierając dopiero we wrzątku – wspomina. Jak mówi, wszystko przez nieudane ogłuszanie. Powinni je wykonywać bowiem tylko dokładnie przeszkoleni pracownicy ubojni. W rzeczywistości ogłuszaniem często zajmują się przypadkowe osoby. Wtedy skutecznie ogłuszona jest zaledwie część zwierząt. Reszta umiera w męczarniach nie mniejszych, niż te zabijane rytualnie. – Na poprawkę ogłuszenia nikt nie ma czasu. Oni tam tną na żywca. Nikt też się przepisami nie przejmuje, bo podobno kontrole są rzadko i zawsze zapowiedziane. Wtedy za ogłuszanie biorą się ludzie z papierami – zdradza.
Kiedy w dyskusji o uboju rytualnym przycicha odrobinę kłótnia o religię, słychać powtarzane od lat argumenty obrońców zwierząt, iż zwierzęta zabijane rytualnie cierpią dodatkowo będąc świadkami mordu na innych. Nie lepiej jest w zwyczajnych ubojniach, które chcąc pozostawać w zgodzie ze sztuką powinny oddzielić zwierze oczekujące na ubój od miejsca, w którym zabija się inne. Stamtąd dochodzą wycia, a podłoga spływa krwią. Unijne przepisy wymuszają montowanie specjalnych zasłon akustycznych dopiero od 2019 roku. A kiedy wejdą w życie i tak będą dotyczyły tylko wielkich przemysłowych ubojni. Większość nie będzie musiała więc się o to martwić.
Gehenna zaczyna się w transporcie
– Zasady uboju w Polsce jeszcze bardzo mocno kuleją – mówi Piotr Piotrowski z Ogólnopolskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami "Animals". I tłumaczy, że gehenna zwierząt gospodarskich nad Wisłą zaczyna się już wtedy, gdy opuszczają hodowlę. Jego zdaniem, szczególnie nieludzki jest u nas transport zwierząt między hodowcami a ubojniami. To w transporcie zwierzęta często doznają szoku, duszą się od przepełnienia, albo kaleczą. – To właśnie tam cierpią najbardziej. Wiele grup obrońców zwierząt stara się, by w Unii Europejskiej wprowadzić przepis nakazując uboju jak najbliżej hodowli, by wyeliminować ryzyko urazów i stres związany z transportem – tłumaczy.
W OTOZ "Animals" potwierdzają, że niehumanitarne warunki uboju zwierząt w Polsce to skutek niedostatecznej kontroli weterynaryjnej. Inspektorów weterynarii jest zbyt mało. – Sam Główny Lekarz Weterynarii Janusz Związek przyznał niedawno, że gdyby wypełniano wszystkie obowiązki rzetelnie, to inspektorzy mogliby wykonać tylko 30 proc. spraw leżących w ich kompetencji – stwierdza Piotrowski.
Obrońcy zwierząt przypominają też, że swoje winy ma także Ministerstwo Rolnictwa. – Od bardzo dawna jest właściwie w rękach jednej partii, która ma charakter klientystyczny. Ona dba więc raczej o interesy o wąskiej grupy społecznej, którą są producenci mięsa. To ministerstwo ma nadzór nad lekarzami weterynarii i ten system sprawia, że osoby, które korzystają z produkcji mięsa są postawione wyżej niż ci, którzy powinni produkcję kontrolować. To system patologiczny, rodzący pole do nadużyć urągających humanitaryzmowi – ocenia mój rozmówca.
Tajemnica poliszynela
To nie rozgrzesza jednak producentów mięsa, którzy według OTOZ "Animals" na masową skalę nie stosują się do przepisów. – One teoretycznie zakazują, by do zabijania podchodził każdy, kto chce. Jednak wielu producentów rzadko je przestrzega, bo nadzór rzeczywiście jest fikcyjny. Tnie się koszt i oszczędza na przeszkoleniu pracowników. Oszczędza się też na czas i ubój nie jest prowadzony z taką dokładności, by każdy osobnik był sprawdzany, czy na pewno jest oszołomiony. Tajemnicą poliszynela jest, że są zakłady mięsne, w których zasad się w ogólnie nie przestrzega, tylko szybko skrwawia się na żywca. To skandaliczne, że tak często ubój zwykły niczym właściwie się nie różni do tego rytualnego. Bo wierzę też cierpi i pozostaje świadome – ubolewa Piotr Piotrowski.
Zwierzęta cierpią, bo zapewnienie im humanitarnych warunków kosztuje. Ich gehennę wymusza prosty rachunek ekonomiczny, z którego wynika, że w ciągu godziny można obrobić dwa razy więcej sztuk mięsa niż wówczas, gdy ktokolwiek przejmuje się losem zwierząt. – Ja na początku nie mogłem na to patrzeć, szef zmiany zapytał, czy jeść kotlety mogę. Na mięso wciąż patrzę trochę z obrzydzeniem – mówi były pracownik ubojni.