Urodził się w podlubelskiej wsi, w której nie było kina. Miłość do filmu poczuł, gdy w dzieciństwie miejscowy dziwak i odludek pokazał mu w telewizji jedno z dzieł Bergmana. Dziś jest człowiekiem-instytucją, twórcą festiwalu Nowe Horyzonty. – Lubię sobie marzyć i mierzyć się z różnymi wyzwaniami. Generalnie im trudniej, tym fajniej – mówi w rozmowie z naTemat Roman Gutek.
Spotykamy się na dwa dni przed otwarciem festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty. To pewnie dla pana nerwowy czas?
Bez przesady. Mam świetną ekipę, która pracuje przy tym festiwalu już od wielu lat, jestem więc spokojny. Nawet pomimo faktu, że to 13. edycja. Ale nie jestem specjalnie przesądny i nie przywiązuję do tego wagi (śmiech).
Pamięta pan pierwszy festiwal?
Pierwsza edycja odbyła się w Sanoku. To była świadoma decyzja. Chciałem zrobić Nowe Horyzonty gdzieś na końcu świata. Zależało mi, żeby ludzie jechali w sprawie kina na koniec świata właśnie, żeby to były wakacje, żeby zostawili Boży świat za sobą i w tym Sanoku żyli przez 11 dni tylko kinem. Później był Cieszyn. Oczywiście dziś można powiedzieć, że trochę się sprzeniewierzyłem sobie, bo oto jestem w dużym mieście, ale te małe miasteczka były dla festiwalu bardzo ważne: wszyscy żyli kinem, wszyscy byli razem. Ale bardzo się cieszę, że festiwal osiadł we Wrocławiu.
Zadomowiliście się już?
Festiwal przenieśliśmy tam osiem lat temu i to była bardzo dobra decyzja. Choć przyznam, że jego organizawanie w sytuacji, gdy biuro mamy w Warszawie, wcale nie jest proste. Ale po tylu latach oswoiliśmy fajnie ten Wrocław, a samo wydarzenie uzyskało już pewną stabilność.
Także w sensie finansowym?
Jak najbardziej. Bo co tu dużo mówić, pieniądze są ogromnie ważne przy tego typu przedsięwzięciach. Żeby sprostać pod względem organizacyjnym i logistycznym, musimy mieć odpowiednie środki. Nie interesuje mnie robienie festiwali, gdzie pokazuje się filmy w salach gimnastycznych, gdzie się improwizuje na każdym kroku, itd. Po prostu szanuję twórców i widzów i chcę swoją pracę wykonywać profesjonalnie, a profesjonalizm kosztuje.
Czy zainwestowane w festiwal pieniądze się zwracają? Czy taka impreza “spina się” pod względem czysto biznesowym?
Tylko że to, co my robimy, to nie jest biznes. To jest kultura. Zarówno Nowe Horyzonty, jak i American Film Festival są organizowane przez Stowarzyszenie Nowe Horyzonty. Jest ono instytucją non profit, zupełnie nie nastawioną na zarabianie, ale na działalność edukacyjną, która jest dla mnie bardzo istotna.
Na czym polega?
W ramach działań stowarzyszenia prowadzimy program Nowe Horyzonty Edukacji Filmowej. Realizujemy go w ponad 30 miastach. Uczestniczy w nim prawie 60 tysięcy dzieci i młodych ludzi. Co roku na Nowych Horyzontach pracujemy też z nauczycielami, którzy np. w zeszłym roku sami robili pod okiem polskich reżyserów filmy. Uznaliśmy, że ważne jest, żeby oni też dotknęli filmowej kuchni, zobaczyli, co to jest montaż, co to jest ujęcie, jak powstaje film.
Ale poza zajmowaniem się działalnością edukacyjną, społeczną, jest pan także właścicielem firmy dystrybucyjnej Gutek Film.
Tak. W przyszłym roku będziemy obchodzić 20-lecie jej istnienia. Wprowadziliśmy na polski rynek ponad 400 filmów, więc można powiedzieć, że Gutek Film ma już wyrobioną markę wśród tych ludzi, którzy lubią kino autorskie, ambitniejsze. Poza tym firma prowadzi warszawskie kino Muranów. Ale że jest spółką z ograniczoną odpowiedzialnością, to gdzieś tam z definicji...
Rachunek ekonomiczny musi się zgadzać.
Musi. Musimy przynajmniej wychodzić na zero, by móc kupować kolejne filmy i pokazywać je widzom.
I to się udaje?
No tak, firma istnieje 20 lat i działa z powodzeniem. Natomiast myśmy świadomie w pewnym momencie chcieli oddzielić właśnie tą działalność, nazwijmy ją po prostu komercyjną, od działalności nie nastraionej na zarabianie pieniędzy.
A czy otwarcie w zeszłym roku we Wrocławiu największego w Polsce kina studyjnego „Nowe Horyzonty” to decyzja “biznesowa”, czy jednak bardziej społecznikowska?
Nie byłoby kina, gdyby nie było projektu Wrocław Europejska Stolica Kultury 2016. Kino jest jego ważnym elementem. Poprzez projekt ESK prezydent Dutkiewicz chce nie tylko promować wizerunek miasta, ale i zwiększyć liczbę wrocławian uczestniczących w wydarzeniach kulturalnych. Stąd w kinie nasze aktywności edukacyjne dla dzieci i młodzieży. To jest bardzo usystematyzowany program historii i języka kina. Oprócz tego mamy przeznaczone dla studentów dwu i czteroletnie akademie polskiego i światowego filmu oraz mnóstwo różnych przeglądów, festiwali. Są też koncerty, wystawy, spektakle.
Miasto was wspiera?
Tak, koszty utrzymania są wysokie, wydarzenia dużo kosztują. Miasto finansuje kino w 25%, reszta ryzyka spoczywa na nas.
Jaki jest pana pomysł na to kino? Tylko ambitny repertuar?
To duże kino, w którym jest 9 sal, w tym 2 naprawdę ogromne. Pokazujemy w nich także filmy komercyjne, takie jak “Bond” czy “Hobbit”. Ale oczywiście nie ma tej hollywoodzkiej sieczki, którą można zobaczyć gdzie indziej. Po niecłaym roku kino ma już pewną markę, z czego się bardzo cieszę. Myśmy zmienili wnętrze, nie ma popcornu, jest świetne bistro, jest fajna kawiarnia, jest księgarnia. Chcielibyśmy jeszcze bardziej dostosować to kino do potrzeb festiwali, przeglądów. Wierzę, że razem z miastem uda nam się to zrobić, więc to jest bardzo fajne wyzwanie. Warto dodać, że po 10 miesiącach od otwarcia przez „Nowe Horyzonty” przewinęło się 315 tys. widzów. To jest duża liczba, porównywalna z publicznością typowych multipleksów.
Czyli nie jest tak, że we Wrocławiu brakuje publiczności chętnej do oglądania autorskiego kina?
Liczby cieszą, ale chcemy, by widzów było jeszcze więcej. Staramy się też ciągle nad publicznością pracować. Ale to również jest bardzo ciekawym wyzwaniem i myślę, że daje większą satysfakcję, niż robienie różnych rzeczy w Warszawie.
Dlaczego?
Dlatego, że Warszawa jest już pod względem kultury bardzo nasycona, może nawet troszkę zblazowana. We Wrocławiu też się sporo dzieje, ale jeśli chodzi o kino, to wciąż jest sporo do zrobienia.
No właśnie. Co z Warszawą? Czy i tu współpraca z miastem układa się tak dobrze, jak we Wrocławiu?
Jest z tym różnie. “Muranów” co roku ma podwyższany czynsz dzierżawy i jest traktowany dokładnie tak samo, jak wszystkie inne, komercyjne kina. Jakby urzędnicy nie dostrzegali, że od 20 lat staramy się tu promować wyższą kulturę.
Ma pan żal, że rzucają wam kłody pod nogi?
Nikt nigdy nie rzucał mi kłód pod nogi. Ja mówię tylko o pewnym braku zrozumienia, z jakim mamy do czynienia w Warszawie, a które widać we Wrocławiu, gdzie znaleźliśmy fajny grunt dla naszych działań. Zostaliśmy zaproszeni w 2005 roku i po prostu dostałem propozycję, żeby zorganizować w tym mieście festiwal. Rozmowa z prezydentem trwała może z 15 minut. Ale nie zamierzam narzekać na Warszawę. Ja robię swoje, a jednocześnie wszelkie trudniejsze sytuacje mnie wzmacniają. Nie mam żalu do urzędników, specjalnie się nie mieszam do polityki. Zawsze staram się współpracować i jestem tutaj bardzo koncyliacyjny i niekonfliktowy. Natomiast przede wszystkim – robię swoje.
I jakoś radzicie sobie bez pomocy miasta?
W kinie Muranów inwestujemy sami, bo miasto nic nie inwestuje, i płacimy ten podwyższany ciągle czynsz. Ale ja po prostu mam już jakoś tak w głowie, że jeśli mam z czegoś frajdę, w coś wierzę, to będę to konsekwentnie robił.
Tak było również w początkach Nowych Horyzontów?
Przecież Nowe Horyzonty zrodziły się w ogóle bez publicznych pieniędzy. Ja po prostu zainwestowałem pieniądze Gutek Film, bo wierzyłem, że to ma sens. Tak już po prostu mam.
Proszę powiedzieć, jak do tego doszło, że pan zdecydował się zająć właśnie kinem?
Kino zawsze gdzieś tam ze mną było. Choć w podlubelskiej wsi, gdzie się urodziłem, nie było stacjonarnego kina, tylko czasem przyjeżdżało do nas kino objazdowe. Pamiętam z tamtych czasów „Winnetou”, westerny, i później już bardziej świadome oglądanie.
Skąd pana skłonność do bardziej ambitnych filmów?
Wiele zawdzięczam sąsiadowi, który miał chyba pierwszy we wsi telewizor i zapraszał mnie do siebie, gdy miałem 12-13 lat. To był człowiek po traumie wojennej, jako nastolatek trafił na roboty, cudem przeżył obóz koncentracyjny, wrócił, został sam. Był we wsi uważany za dziwaka, bo miał pszczoły, gadał z tymi pszczołami, chodził sobie na spacery, kosił trawę w niedziele, gdy wszyscy szli do kościoła. Gdzieś tam miał jakieś swoje zatargi z Bogiem, za tą wojnę, za traumę, za te obozy. Im gorzej o nim mówiono, tym bardziej mnie fascynował.
Kim był dla pana ten sąsiad?
On miał wielką bibliotekę, podrzucał mi książki, czytał moje wypracowania, uczył mnie patrzenia na świat. Pamiętam jak dzisiaj: przybiegłem, odwaliłem wypracowanie dotyczące jesieni, bo chciałem pojeździć na rowerze czy grać w piłkę z kolegami, a on je przeczytał i mówi – ok. Wziął mnie za rękę – chodźmy na tą polną drogę i zobacz las, zobacz ile tam jest kolorów. Zobacz, ile jest tam odcieni żółci, brązów, zobacz te pola. Opisz też odcienie szarości. Te kobiety w chustach zbierające ziemniaki. Opisz to wszystko. Więc ja pod jego wpływem zacząłem inaczej patrzeć na świat. On chyba miał jakąś taką ideę, żeby gdzieś tam poszerzać moje horyzonty. Mi się otworzyły oczy.
Czy także ten sąsiad zaraził pana filmem?
On mi pokazywał filmy Bergmana, jak miałem 12-13 lat. Mało z tego rozumiałem, ale kojarzyłem, że tu z jednej strony jest “Winnetou”, oczywiście “Pancerni”, “Bonanza” i “Stawka większa niż życie”, ale że gdzieś są też filmy, które dotykają czegoś naprawdę istotnego. Bo gdzieś tam jednak do mnie docierało, że są jakieś ważniejsze sprawy, relacje między mężczyzną a kobietą, Bóg… I że kino może o tym mówić. Gdy byłem nastolatkiem, różnie mi się w życiu układało. Nie chcę wchodzić w te sprawy, bo to są rzeczy prywatne, ale dużo czasu spędzałem wówczas samotnie, a kino było dla mnie bardzo ważne.
Dlaczego?
Traktowałem je jako miejsce szukania swojej tożsamości, podobnych mi bohaterów. Różni odmieńcy, jak by powiedziała profesor Janion – “galernicy wrażliwości”, bardzo mnie w kinie interesują. A jednocześnie forma. Dlatego bardzo bliskie są mi filmy Herzoga.
Wróćmy do dzieciństwa. To były dla pana trudne czasy?
Może miałem troszkę bardziej pod górkę niż inni, ale to dzieciństwo na lubelskiej wsi miało też swoje uroki. Po prostu wolność ogromna i mnóstwo przygód. A jednocześnie samodzielność. Jak z kolegami chcieliśmy pograć w piłkę, to trzeba było zrobić boisko, wykarczować kawałek pobliskich łąk i nieużytków. Mówię o tym, bo być może stąd wzięło się w przyszłości moje trochę społecznikowskie nastawienie. Lubię robić coś dla innych.
Studiował pan zarządzanie. Skąd taki pomysł? To nie jest chyba kierunek dla “galerników wrażliwości”.
Pamiętajmy, to są lata 70. Nie było takiej oferty kierunków studiów jak teraz... Ja oczywiście mam duszę humanisty i zawsze te przedmioty matematyczno-fizyczne u mnie kulały. Za to mnóstwo czytałem. I nie tylko to, co mi kazano. Przede wszystkim dzięki temu sąsiadowi, który podrzucał mi np. książki Dostojewskiego.
To dlaczego nie poszedł pan np. na polonistykę, tylko właśnie na zarządzanie?
Nie wiem... Ja wtedy sobie myślałem, że fajnie by było być dyrektorem domu kultury i pracować dla innych ludzi. A u mnie we wsi od lat stał zaniedbany, nieukończony dom kultury. Pomyślałem sobie: może ja tu wrócę kiedyś, dokończę ten dom. Ale to były jakieś mrzonki. Z drugiej strony mam w sobie też coś takiego, co mnie bardzo jakoś sprowadza na ziemię...
Praktyczne, konkretne podejście?
Trochę tak, choć nie do końca, bo ja lubię sobie marzyć i mierzyć się z różnymi wyzwaniami. Generalnie im trudniej, to tym fajniej, jakoś tak sobie myślę. A jednocześnie pociągają mnie rzeczy, które mogę robić dla innych. I lubię też iść nieco pod prąd, pod górkę.
Mówi pan o wyzwaniach. Co teraz jest dla pana największym wyzwaniem?
Kino „Nowe Horyzonty” we Wrocławiu. Tutaj zbirają się w jednym miejscu moje doświadczenia dystrybutora, organizatora festiwali, właściciela kina. Chciałbym też zbudować we współpracy z ministerstwem czy PISF-em pulę klasyki filmowej, która by służyła widzom w całej Polsce, np. podczas trakcie akademii filmowych dla studentów. W tej chwili ogromnym problemem jest dostęp do kopii, szczególnie jeśli chodzi o klasykę zagraniczną. I tych filmów ludzie nie mają gdzie oglądać. Kiedyś, jak mówiłem, Bergmana mogłem sobie obejrzeć w telewizji. Teraz trudno uświadczyć mądrzejszy film, chyba że gdzieś na jakichś niszowych bardzo kanałach tematycznych, czy w TVP Kultura od czasu do czasu.
Wiele osób w katastroficznym tonie mówi o komercji, o zalewie popkultury i o tym, że na ambitne filmy nie ma dziś miejsca. Jednak pan walczy, tworzy swoje festiwale, więc chyba musi pan wierzyć, że jeszcze nie wszystko stracone.
Ja nie walczę, ja, tak jak mówię, robię swoje. Robię to, co mi daje frajdę. Mam świadomość, że jesteśmy gdzieś w niszy, ale w końcu ta nisza nie jest tak zupełnie mała. Na Nowe Horyzonty przyjeżdża po kilkanaście tysięcy ludzi. Natomiast ja nie zamierzam walczyć z tym, że popkultura nas zalewa. No tak, zalewa i jest bardzo zła i nie wiem jeszcze, jak ją inaczej nazwać (śmiech), ale taka jest rzeczywistość. Trudno z nią walczyć. Róbmy swoje, powtórzę to znowu. Zmieniajmy tyle, ile możemy. Chodzi o to, żeby ludzie mieli wybór i nie byli skazani na popkulturę.
Czy ma pan wrażenie, że takie inicjatywy jak Nowe Horyzonty, są choćby jakimś małym kamyczkiem, który wpływa jakoś na naszą rzeczywistość?
Festiwal robię, bo mam świadomość, że wpływam na gusta, że ileś osób gdzieś po tym Wrocławiu, po Nowych Horyzontach, wyjeżdża z głowami pełnymi idei, pomysłów, inspiracji. Ludzie podejmują np. decyzje o wyborze studiów, bo ich coś tam ruszyło, dotknęło, bo coś zobaczyli, bo wzięli udział w dyskusji. Ważny jest też taki trochę wspólnotowy wymiar tej imprezy: to, że ludzie są tam razem. Wierzę, że jeżeli się otwierasz na innych, to inni się otwierają na ciebie. Wrocław daje mi prawdziwego kopa. Ja mogę wtedy góry przenosić! (śmiech) Jak wiele lat temu przyjechałem do Sanoka i z pociągu wysiadło kilkaset osób, od których usłyszałem „Dzień dobry, panie Romanie”, to wiedziałem, że to ma sens. I tyle!
To już ostatnie pytanie. Czego panu życzyć przed tym 13. festiwalem?
Chciałbym mieć jak najwięcej czasu, żeby być blisko widzów. Ostatnio mam go trochę mniej, bo coraz więcej obowiązków i bardzo wielu festiwalowych gości. Te pionierskie czasy były najfajniejsze. Przed seansami miałem możliwość osobistego uzasadnienia, dlaczego do konkursu wybraliśmy taki, a nie inny film. Teraz mam na to mniej czasu. Podobnie jak na rozmowy z ludźmi, a to też jest strasznie ważna sprawa. Ja bardzo lubię spotykać ludzi w życiu. Między innymi z tego powodu robię to, co robię. Ponieważ ciągle jestem w ruchu, kawałek świata poznałem dzięki kinu, spotkałem mnóstwo ludzi. Nie tylko Antonioniego, Wendersa, Greenawaya, ale i wiele innych osób, dla których kino jest prawdziwą pasją.