Choć ich urządzeniu do prawdziwego hologramu trochę jeszcze brakuje, Leia Display System to technologia, która naprawdę robi wrażenie, przenosząc nad Wisłę rozwiązania znane dotąd tylko z filmów science-fiction. – Pierwszy projekt był cięty z kartonu nożyczkami, złożony ze słomek i zwykłej wytwornicy dymu. Okazało się, że się da – mówią twórcy systemu w rozmowie z naTemat.
Leia Display System to opatentowana przez polską firmę technologia, umożliwiająca wyświetlanie obrazu...w powietrzu. Dzięki cienkiej warstwie pary wodnej, która funkcjonuje niczym ekran, obraz pojawia się dosłownie zawieszony w przestrzeni. Co więcej, aktywnie reaguje na dotyk. Choć nie jest jeszcze “klasycznym” hologramem, bo takowy wciąż jeszcze nie istnieje nigdzie na świecie, to bardzo przypomina np. hologram księżniczki Lei z “Gwiezdnych Wojen”. To zresztą od niej właśnie Leia Display System wziął swoją nazwę.
Daniel Skutela i Marcin Panek z LDS opowiadają nam o swoim projekcie, technologii i planach na przyszłość.
W wywiadach z wami można przeczytać, że wasza technologia jest wyjątkowa na skalę światową. Na czym polega jej unikalność?
Daniel Skutela: Unikalna jest przede wszystkim jakość, jaką proponujemy. Do tej pory wszystkie firmy zajmujące się podobną działalnością bazowały na kurtynie gęstego, turbulentnego dymu. To na nim wyświetlany był obraz z projektora, ale przez to, że ów dym, czy też raczej para wodna, była skotłowana, turbulentna, obraz nie był zbyt wysokiej jakości.
A co wy proponujecie?
DS: Opracowaliśmy rozwiązanie, które sprawia, że emitowana struga pary wodnej jest laminarna, czyli nie kłębi się. Cały czas pozostaje prościutka, nawet na dużej odległości. Rząd takich sąsiadujących ze sobą strug daje nam bardzo cieniutki, bardzo duży ekran, stworzony właśnie z pary. Stąd wysoka jakość obrazu.
Rozumiem. A dlaczego w opisach waszego projektu mówi się nie o hologramie, tylko o “technologii przypominającej hologram”? I czym jest w takim razie “prawdziwy” hologram?
DS: Trzeba by wyjść od definicji hologramu, która nie jest do końca sprecyzowana. W moim rozumieniu można mówić o dwóch znaczeniach: po pierwsze, hologram to znak na banknotach, czy biletach, który każdy z nas kojarzy z codziennego życia. Po drugie, jest właśnie hologram “prawdziwy”, czyli działający na takiej zasadzie, jak ten w “Gwiezdnych wojnach”, od którego swoją nazwę wzięła nasza firma.
I to jest hologram wyświetlany w powietrzu.
DS: Tak. I naszemu systemowi jest blisko do hologramu, ale nie jest nim w pełni, bo nie jest trójwymiarowy. Klasyczny, definicyjny hologram powinien mieć “objętość”, powinien być widoczny z boku, z góry. A nasza technologia bazuje jednak na płaskiej powierzchni, na której wyświetlany jest obraz z rzutnika. Niemniej jednak jest on wyświetlony w powietrzu.
Marcin Panek: Dzięki temu przez nasz obraz można przejść, włożyć w niego rękę.
Czy ktoś, gdzieś na świecie stworzył właśnie taki “prawdziwy” hologram?
DS: Nie powstało jeszcze nic, co by spełniało wymogi klasycznego hologramu. Znalazłem natomiast materiały dotyczące Japończyków, którzy pracują nad obrazem wyświetlanym w powietrzu bez użycia pary, ale na zasadzie przecinania się bardzo silnych wiązek laserowych.
Jak to działa?
DS: Tam, gdzie przetną się dwie wiązki laserowe o bardzo dużej mocy, w powietrzu zapala się azot, dzięki czemu wyzwala się plazma, dając efekt “piksela”. Skanując przestrzeń, można wyświetlać tych pikseli odpowiednio dużo. I to działa. Problemem jest jednak rozdzielczość takich obrazów, bo niestety system optyczny nie daje rady wyświetlić pełnych brył. Po drugie, moc potrzebna do tego, by zapalić plazmę w powietrzu, jest tak duża, że jakby się ktoś nie daj Boże znalazł gdzieś w pobliżu, to wiązka laserów przecięłaby go na pół. Tak więc to są na razie pewne próby, ale przyznam szczerze, że nie wiem, czy tą drogą da się osiągnąć sukces.
A na jakim etapie projektu jesteście wy? Prototypy są już gotowe, co dalej?
MP: Mamy dwa dopracowane prototypy, które już wypożyczamy klientom, ale robimy też nowe urządzenia na zamówienie. Jesteśmy jeszcze w stanie rozwijać projekt w ramach własnych środków, ale chcemy go jakoś “doładować”, żeby szybko zwiększyć skalę działania i wykorzystać fakt, że mamy pionierską technologię, zanim ktoś ją skopiuje. Co prawda opatentowaliśmy prototypy, ale wiadomo, że to nie daje pełnej gwarancji.
To patenty polskie, czy międzynarodowe?
DS: Na razie złożyliśmy wniosek patentowy, który przeszedł pozytywnie weryfikację w Urzędzie Patentowym. Oznacza to, że nie znaleźli niczego podobnego. I to jest wniosek patentowy na Polskę, natomiast mamy rok, aby zgłosić patent także na świecie. Ale to kosztuje ogromne pieniądze, więc m.in. dlatego potrzebujemy zewnętrznego finansowania. Prowadzimy teraz z różnymi podmiotami intensywne rozmowy na ten temat.
Myślicie, że patenty wystarczą, żeby się obronić przed konkurencją?
DS: Opatentowaliśmy sposób wytwarzania laminarnej strugi pary wodnej, co jak mówiłem, jest konieczne, żeby uzyskać obraz takiej jakości. Rozmyślałem nad moim pomysłem parę lat i konsultowałem go z wieloma ekspertami i sądzę, że trudno byłoby to zrobić w inny sposób, niż ten, który opatentowaliśmy. Więc gdyby pojawiło się coś podobnego, to na pewno byłaby to podróbka, zapewne chińska, bo tam się nie specjalnie patrzy na to, czy coś ma patent, czy nie. Choć z drugiej strony może się mylę, może ktoś zrobi urządzenie o podobnej jakości obrazu, ale działające na innej zasadzie, na co ja po prostu nigdy nie wpadłem? Ale kilka firm istnieje na tym rynku już od jakiegoś czasu i jak dotąd nikt nie przedstawił nic podobnego do naszego rozwiązania. Jestem więc dobrej myśl.
A skąd w ogóle wziął się pomysł na ten projekt?
DS: Od 10 lat zajmuję się handlem efektami specjalnymi: oświetleniem, nagłośnieniem, laserami do klubów, dyskotek, teatrów, dla firm eventowych. Kiedyś miałem do czynienia z instalacją, w ramach której rozprowadzaliśmy po sali dym. Jednocześnie działał laser i w pewnej chwili wśród gęstego dymu pojawił się obraz. Zaintrygowało mnie to i postanowiłem spróbować jakoś to wykorzystać. Tak powstał pierwszy projekt, cięty z kartonu nożyczkami, złożony też ze słomek i zwykłej wytwornicy dymu. I okazało się, że się da.
Później usprawniałem projekt, finansując go z własnej kieszeni, a im dalej szedłem, tym bardziej wspólnicy wierzyli, że coś może z tego być. I zdecydowaliśmy w pewnym momencie, że jego dalszy rozwój będziemy finansować z firmowych pieniędzy. Pomyślałem, że fajnie byłoby jeszcze, gdyby urządzenie mogło być dotykowe. Szukałem ludzi, którzy mogliby opracować ekran interaktywny. Tak trafiłem na Marcina - najpierw był software developerem, dziś jest ważną częścią projektu i nie wyobrażam sobie pracy bez niego.
Jakie zastosowania może mieć ta technologia?
MP: Jako pierwsze i zupełnie oczywiste zastosowanie wymienię rynek eventowy. Tam trzeba ludzi zadziwić, zaciekawić. Myślimy też o klubach, dyskotekach. Ale idziemy dużo dalej, biorąc pod uwagę imprezy targowe, premiery ekskluzywnych produktów...
DS: Ale mówisz cały czas o rynku eventowym, a jest przecież np. cały rynek muzeów. Chodzi o pokazywanie historycznych treści w nowoczesny sposób. Trend, żeby unowocześniać przekaz, jest teraz w muzealnictwie silny. Prowadzimy rozmowy z bardzo wieloma muzeami.
Jak konkretnie można by wykorzystać wasze urządzenia w muzeum?
Nawet przy zwykłej gablocie z eksponatami: postawić ekran, który wyświetli wirtualnego przewodnika opowiadającego o tym, co widać na ekspozycji. Nawiązujemy też kontakty z architektami ekskluzywnych wnętrz. Oni tego typu “hologramy” widzą w hallach, recepcjach wielkich firm, hoteli. Do tego dochodzi rynek reklamowy, związany z małymi urządzeniami, które można podwieszać na wystawie, albo np. nad barem.
Dlaczego nad barem?
Barman mógłby serwować drinki niejako “przez” ekran, na którym byłyby reklamowane konkretne produkty, albo wyświetlałoby się interaktywne menu. Zastosowań jest bardzo dużo. Tak naprawdę nie wiemy o wszystkich, bo ludzie, z którymi się kontaktujemy, zadziwiają nas cały czas kolejnymi pomysłami na wykorzystanie.
Czy myślicie docelowo o domowym użytku takich urządzeń?
MP: Nasze urządzenie nie zastąpi raczej telewizora, bo bazuje na rzutniku. A wiadomo, że on nie zawsze jest przydatny, bo jak widać i dziś – ludzie stosują go raczej rzadko w swoich domach. Z wielu względów – myślę, że głównie chodzi o oświetlenie. Dlatego myślimy raczej o rynku B2B. Chcemy, żeby nasze urządzenie można było powiesić na wystawie w każdym sklepie. Firmy mogłyby też używać urządzenia do modelowania w 3D. Nasze ekrany stosowane zamiast zwykłych, komputerowych dają nowe możliwości, albo ułatwiają coś, do czego byliśmy przyzwyczajeni, ale co w gruncie rzeczy wcale nie jest intuicyjne. Myślę np. o tworzeniu muzyki, tworzeniu przestrzennych projektów.
Wyjaśnijcie proszę, jak to możliwe, że wasz obraz na parze jest interaktywny, to znaczy że dotykając go ręką możemy z nim wchodzić w interakcję?
MP: Używamy czujników ruchu, które obserwują obiekt znajdujący się w płaszczyźnie ekranu, bądź tuż przed nią. W tej chwili jest to Kinect Microsoftu, ale powstają już coraz lepsze, coraz dokładniejsze czujniki tego typu.
Czyli to technologia znana chociażby z Xboxa?
MP: Tak, choć my korzystamy z wersji dla PC. Skanujemy po prostu interesujący nas fragment przestrzeni. Warto też dodać, że Kinect ma funkcję śledzenia sylwetki użytkownika, dzięki czemu w momencie, gdy ktoś przechodzi przez ekran, możemy “dorysować” mu skrzydła, sprawić, że zapłonie mu głowa, albo wypuścić gołębia z ręki.
Czy obecnie działacie już międzynarodowo, czy tylko w Polsce?
DS: Choć akcję PR-ową przeprowadziliśmy na rynku lokalnym, okazało się, że odzew jest z całego świata. Chyba trudno byłoby znaleźć państwo, z którego nie mieliśmy zapytania. I prowadzone są już bardzo poważne rozmowy. Ale to wszystko zaczęło się dopiero jakieś 2-3 tygodnie temu, tak więc jeszcze nie ma żadnych konkretów. Jesteśmy jednak coraz bliżej sfinalizowania niektórych projektów, np. podpisania umów dealerskich.
Skąd wzięła się inspiracja “Gwiezdnymi wojnami” i imię księżniczki Lei w nazwie?
DS: Oczywiste było dla mnie, że nasze hologramy do złudzenia przypominają tę scenę z filmu, kiedy robot R2D2 wyświetla obraz księżniczki Lei.
MP: To było pierwsze skojarzenie. Od razu stwierdziliśmy, że to dobry pomysł.
Ale nie jesteście jakimiś wyjątkowymi fanami, nie jeździcie na konwenty?
MP: Nie, nie. (śmiech)
DS: Aczkolwiek trzeba pamiętać, że “Leia” to piękne, chorwackie imię żeńskie (śmiech). I na tej zasadzie możemy z niego skorzystać. Bo nie chcemy mieć problemów z prawami autorskimi do “Gwiezdnych Wojen”.
Jakie są wasze plany na najbliższy czas?
DS: Prowadzimy rozmowy z inwestorami, którzy są zainteresowani wejściem z nami w spółkę i rozwojem, akceleracją tego projektu. To pozwoli nam na utworzenie działu R&D, gdzie będziemy mogli ulepszać swoje produkty. To niestety kosztuje. Wszystko, co zrobiliśmy dotychczas, zrobiliśmy z własnych środków, które już niestety powoli...
MP: ...przestają wystarczać.
DS: No tak. Ale mamy wciąż dużo pomysłów, jak udoskonalić ten produkt, jak zwiększyć jego możliwości, zastosowania, poprawić jakość. Wciąż jest dużo do zrobienia, aczkolwiek to, co już udało się nam osiągnąć, też jest super (śmiech).