Michał Piróg w rozmowie z naTemat opowiada o swoich marzeniach, ciężkiej pracy, pierwszej wypłacie i "głupocie", która czasami dodaje sił. Tłumaczy też, jak jako Żyd, a jednocześnie wegetarianin, patrzy na kwestię uboju rytualnego. Opowiada także o codziennej cenie swojego coming-outu. – Jeżeli chcesz żyć, musisz być w zgodzie ze sobą. Inaczej zaledwie przeżyjesz – przekonuje.
W jednym z wywiadów powiedział pan o sobie: “Jestem kimś, kto bezczelnie spełnia swoje marzenia, nie wstydząc się ich”. Jakie marzenia udało się już panu spełnić?
Moje marzenia od zawsze były napędzane chęcią sprawdzenia się w różnych sytuacjach, poznania pewnych rzeczy, doświadczenia ich. Kiedyś sobie pomyślałem, że zostanę tancerzem, pomimo tego, że wszyscy mówili, że nie mogę, że za późno, itd. Zacząłem od Kieleckiego Teatru Tańca, potem pracowałem za granicą, najpierw to była Europa, później Ameryka Północna, Afryka, Bliski Wschód. I później to się rozwijało dalej i dalej.
A dlaczego w ogóle taniec?
Chodziłem do średniej szkoły o profilu teatralnym i od dziecka miałem poczucie, że scena to jest magiczne miejsce. W IV klasie liceum, tuż przed egzaminami, odkryłem teatr tańca. Stwierdziłem, że to jest właśnie ten rodzaj komunikowania, który najbardziej mi odpowiada. Nadal na scenie, ale w innej formie. Później to się jeszcze trochę klarowało: od jazzu przez modern jazz, przez klasykę, przez afro. I później stanęło na tańcu współczesnym.
Ale to panu chyba nie wystarczało?
Przez długi czas wydawało mi się, że artystą przez wielkie “A” można być tylko na scenie. Na początku się tego trzymałem, ale później stwierdziłem, że tak naprawdę wcale nie muszę się zamykać w granicach, które ktoś mi wyznacza. Okazało się, że muzyka też mnie interesuje, w międzyczasie pojawiła się telewizja...
Nie miał pan poczucia, że “zdradza” teatr dla telewizji?
Kiedy pojawiła się propozycja z telewizji, to gdzieś tam dotykały mnie obawy, że to jednak jest, no... sprzedanie się. “Osoby z teatru nie powinny występować w telewizji” – myślałem. Dzisiaj sądzę, że to jednak nieco zaściankowe myślenie. Cieszę się, że nigdy nie brałem sobie do serca tego, co mówią inni i jak każą mi postępować. A ciekawość świata ciągle mnie zżerała. Spróbowałem więc telewizji. Na początku, chyba 13 lat temu, to była stacja TVN i “Droga do gwiazd”. Później dostałem propozycję poprowadzenia programu. Miałem nieco wątpliwości, bo brakowało mi doświadczenia. Prowadziłem co prawda apele, zebrania, przedstawienia i zastępowałem przewodniczącego szkoły (śmiech). Ale ciekawość mnie zżerała, więc stwierdziłem: “Czemu nie? Spróbuję”. Potem poszła kolejna propozycja, miałem być jurorem. Czemu nie? Później propozycja prowadzącego dużego formatu. Czemu nie (śmiech)?
A co jest według pana receptą na sukces? Bo wyobrażam sobie, że bardzo wiele młodych osób myśli np. o tym, żeby zostać tancerzem, ale wybijają się przecież nieliczni.
Wielu z nas marzy o wielkich rzeczach, ale nic w tym kierunku nie robi. Recepta na sukces jest bardzo prosta: nie można zostawać ze swoimi marzeniami na kanapie. Jeżeli marzysz, to spróbuj, ale pamiętaj, że cokolwiek ci się nie marzy, z pewnością będzie okupione ciężką pracą. Oczywiście, istnieją drogi na skróty, ale zazwyczaj bywają bolesne. Więc nie można bać się ciężkiej pracy. W przyszłości będziemy ją miło wspominać (śmiech).
Mówi pan o marzeniach, ale ludzie najczęściej formatują swoje myślenie o przyszłości bardziej prozaicznie – praca, etat, kariera. A pan się decyduje na taniec! Rodzice pewnie nie byli za bardzo zadowoleni?
Mnie się wydaje , że młodzi ludzie w większej części o swojej przyszłości myślą zupełnie inaczej, tylko później o tym zapominają. Bo te wzorce “ułożonej przyszłości” to wymysły rodziców i otoczenia. Tak zwane “głosy rozsądku”. Gdybyśmy zastanowili się tak naprawdę, o czym marzyliśmy jako dzieci, to może to jest błąd, że dziś zajmujemy się czymś zupełnie innym? Może to nie były tylko marzenia? Może to była intuicja? Wszyscy się rodzimy po coś, tylko nie wiemy po co i musimy to “coś” odnaleźć. Tak długo, jak nie będziesz dotykać poszczególnych rzeczy, które cię interesują, tak długo się nie przekonasz. Ja sądzę, że wielu ludzi jest nieszczęśliwych, bo zrealizowali czyjś życiowy plan, a nie swój.
Dlaczego tak się dzieje? Z braku odwagi?
Jedni podążanie za głosem serca nazywają odwagą, a inni głupotą (śmiech). Głupota dodaje trochę sił. Mówiąc “głupota” mam na myśli pewną nieroztropność i trochę takie bujanie w obłokach. Ale równie dobrze można to nazwać intuicją albo dobrym nosem. Oczywiście, że w przypadku takich decyzji, jak związanie się zawodowo z tańcem, istnieją towarzyszące obawy. Tylko że jak się ma te 19 lat, to zawsze z tyłu głowy pozostaje świadomość, że jeżeli się nie uda, to wciąż jestem młody i mogę zrobić wszystko.
No dobrze, a jak było z rodzicami? Nie byli chyba wtedy z pana dumni?
Nie byli dumni, ale z drugiej strony, nie chcieli mi też zabraniać. Powiedzieli, że jeżeli to jest moim wielkim marzeniem, to muszę sobie uświadomić, że z marzeń się nie żyje, że nie da się z nich utrzymać. Jeżeli chcę je realizować, nie mogę liczyć na ich pomoc, muszę liczyć na siebie. Miałem więc wybór: albo skorzystać z pieniędzy na studia od moich rodziców, albo iść po swoje marzenia. No i zrezygnowałem z wygodnego studiowania, z imprez, z tych wszystkich rzeczy, które potem się miło wspomina. Podjąłem decyzję. Prawie cały dzień spędzałem na pracy w teatrze, nie było z tego jakiejś niesamowitej kasy, to było nawet dosyć śmieszne. Pamiętam, jak dostałem moją pierwszą wypłatę, na którą bardzo czekałem, bo mi się wydawało, że od tego momentu jestem pracownikiem, mężczyzną, że kieruję swoim życiem (śmiech). Okazało się, że po opłaceniu telefonu komórkowego zostało mi może na jakieś jedno piwo.
Ile miał pan lat?
19. Moja pierwsza wypłata z regularnej pracy na etat. “Na etat”– to już brzmi poważnie (śmiech). No, ale okazało się, że wypłata niepoważna (śmiech). No i trzeba było dorabiać w różnych miejscach. A tym samym nie mogłem wieść tego cudownego żywotu studenta.Praca była ciężka?Była ciężka – ja wychodziłem z teatru codziennie o 22-23, od 24 mniej więcej zaczynałem pracę, kończyłem w okolicach 5 rano, a o 9 musiałem być z powrotem w sali prób. A w międzyczasie jeszcze musiałem studiować, bo wtedy sobie mądrze postanowiłem pójść na dwa kierunki studiów i do szkoły choreograficznej. Tylko ją ostatecznie udało mi się skończyć (śmiech).
I nie było po drodze chwil wątpliwości, że może jednak z tym tańczeniem, z tym teatrem to nie jest to? Że może lepiej zejść na ziemię i zacząć studiować zarządzanie i marketing, pójść do korporacji?
Nie. Ta wypłata, te niezbyt fajne chwile, to wszystko było dla mnie jasnym i klarownym komunikatem: „Ok, teraz musisz znaleźć taki teatr, w którym dobrze płacą”. Nie było, że rezygnuję. Niejeden jest teatr na świecie. Są ich tysiące. W jednym się zarabia mało, a w drugim bardzo dobrze. A żeby bardzo dobrze zarabiać, trzeba jeszcze ciężej pracować. Trudne momenty, kiedy wątpisz w siebie, bo widzisz, że nie jesteś wystarczająco dobry, mnie tylko bardziej mobilizują. Ja chyba mam od dziecka coś takiego, że lubię być najlepszy, jeżeli na czymś mi zależy.
To może teraz od marzeń i przeszłości przejdźmy do czasów teraźniejszych. W mediach pisze się i mówi o panu jako o barwnej i kontrowersyjnej postaci. Czy pan się uważa za kogoś kontrowersyjnego, kto rzeczywiście robi jakieś zamieszanie, wywołuje skrajne opinie?
Wydaje mi się , że tak naprawdę ja nie robię nic kontrowersyjnego. Mówię po prostu głośno o części swojego życia i o tym, co mnie otacza. Nie sądzę, żeby to było kontrowersyjne. To są realia. Jak kogoś bulwersują, to znaczy, że chodzi z zakrytymi oczami. Mam wrażenie, że my mamy trochę taki problem, że wszystko co jest “więcej niż pozwolono”, to już kontrowersja. Mogę mówić o pewnej sferze życia, o innej już nie? Dlaczego? Bo co? Bo Kościół, bo religia, bo polityka? Nie rozumiem tego.
A propos religii – w 2009 roku powiedział pan publicznie o swoim żydowskim pochodzeniu i zaczął intersować się judaizmem, żydowską tradycją, kulturą.
To nie było tak, że ja to ogłosiłem. Powiedziałem o tym odpowiadając na pytanie.
U Kuby Wojewódzkiego.
Tak. I przyznam, że uważam jego pytanie za niestosowane, ale jeszcze bardziej niestosowne by było, gdybym wówczas w odpowiedzi skłamał.
Dlaczego pytanie było niestosowne?
Bo moje pochodzenie nie ma znaczenia. Jedni są z gór, drudzy są znad morza, a kwestią najważniejszą pozostaje to, że ja jestem nadal Polakiem, o czym wiele osób w tym kraju zapomina. Często słyszę że powinienem wracać do siebie, do Izraela. A ja nie jestem z Izraela.
Słyszy pan takie rzeczy na ulicy?
Tak. Że urodziłem się w Izraelu, że jestem Izraelczykiem. Może te parę tysięcy lat temu moi przodkowie mieszkali na tamtej ziemi, ale z tego co wiem, kilka pokoleń żyło na terenie Polski, więc ja się czuję Polakiem. I Żydem. Żyd to nie narodowość.
To co? Religia? Kultura?
To pochodzenie. To jest religia, to jest tradycja, to jest wywodzenie się z danego rodu. Fajnie znać swoje korzenie.
Pan w pewnym momencie zaczął zbliżać się do żydowskiej kultury, religii, tradycji. Jak udało się panu połączyć takie jej elementy, jak ubój rytualny, z pana wegetarianizmem?
Ostatnio każdy mnie o to pyta. Potwierdzam, jest tu sprzeczność: jako Żyd na pewno powinienem być za tym, żeby utrzymać ubój rytualny, ale jako wegetarianin – nie.
No właśnie, jak pan to oddziela?
Moja odpowiedź jest taka – jako wegetarianin uważam, że nikomu z nas nie jest potrzebne to mięso. Nie będę dyskutować o gustach, bo to inna sprawa, ale tak naprawdę powinniśmy sobie uświadomić, że to mięso nie jest nam potrzebne, żeby przeżyć. Tym samym zabijanie zwierząt nie jest potrzebne. Jako osoba zajmująca się ekologią powiem, że gdyby mniej z nas jadło mięso, gdyby ograniczyć przemysł mięsny, byłoby lepiej dla naszej planety i dla nas.
To mówi wegetarianin...
Jako Żyd powiem tak: boli mnie, że zajmujemy się małym odsetkiem uboju stygmatyzując jednocześnie mniejszości religijne: żydów, muzułmanów. Bo to na nich zrzuca się winę za cierpienia zwierząt. A ponad 90 proc. zwierząt zabijanych na świecie uśmierca się w w “niekoszerny” sposób. I ich cierpienie wcale nie jest mniejsze. Wyobraźmy to sobie: w kolejce stoją następne, jeszcze świadome, a z boku na stanowisku na ich oczach obdziera się jeszcze niedobite zwierzęta ze skóry. Czy oglądanie tego, a wcześniej bycie szykowanym do śmierci przez wiele tygodni, bycie przechowywanym w bardzo złych warunkach, to nie jest cierpienie?
Czy religijna tradycja i ekologia dadzą się więc jakoś pogodzić?
W koszerze ważne jest, żeby mięso było jak najczystsze, zarówno w sensie symbolicznym, jak i dosłownym, zdrowotnym. Ubój rytualny zrodził się w czasach, gdy nie było zamrażarek. To jest bardzo istotne. Bo wtedy ta praktyka miała sens: krew w mięsie powoduje jego szybkie gnicie, więc wcześniejsze wykrwawienie się zwierzęcia miało pewne uzasadnienie. Jednocześnie koszer przewiduje, że zwierzęta mają być traktowane dobrze. A w uboju przemysłowym tak traktowane nie są. Są bite, żyją z połamanymi kończynami, bardzo często same się zabijają, zagryzają. Wiem, że w moich ustach to zabrzmi jak zabrzmi, ale myślę, że mam prawo do takiego porównania, bo jest przecież udokumentowana wiedza historyczna, są relacje, są filmy: śmiało można zastosować porównanie z filmu Yanna Arthus-Bertranda mówiącego że przemysłowy chów porównywalny jest do Auschwitz. Do obozu śmierci.
To mocne słowa.
To się niczym nie różni. Zwierzęta zamykane w małych klatkach, żeby nigdy nie wstawały, żeby im się nie rozwijały mięśnie, żeby tylko była bardziej miękka wieprzowina, wołowina. Zastanówmy się troszeczkę. A odpowiadając na pytanie o koszer zacytuję słowa przewodniczącego grupy talmudycznej z Izraela sprzed kilku lat. Stwierdził on, że rytualny ubój w imię tradycji na pewno nie jest dla Boga ważniejszy niż mentalność ludzi, a jeżeli ktoś twierdzi inaczej, to obraża Boga. Zmieniły się czasy. Nie sądzę, że ta tradycja jest na tyle ważna, żaby musiała trwać. Może czas najwyższy ją zmienić. Ale pamiętajmy o jednym: nie zrzucajmy odpowiedzialności na jedną grupę, czyszcząc własne ręce i własne sumienia, bo to jest nie fair.
Mówiliśmy o tym momencie, kiedy u Kuby Wojewódzkiego przyznał pan, że jest Żydem. Dwa lata wcześniej “Super Express” napisał, że jest pan gejem.
Nie skłamano, więc nie zaprzeczyłem. W tym przypadku było dosyć podobnie, jak z Wojewódzkim. Nie miałem powodów do ogłaszania tego faktu, ale nie miałem też po co go ukrywać.
Jasne. Ale chciałem zapytać o coś innego. Andrzej Morozowski, który ma żydowskie korzenie, powiedział kilka miesięcy temu, że "przyznanie się do bycia Żydem przypomina dziś coming out". Co pan o tym sądzi?
Do dzisiaj twierdzę, że bycie Żydem jest bardzo trudne w tym kraju. Może nawet trudniejsze, niż bycie gejem. Zacytuję może słowa z jakiegoś forum katolickiego, które padły po moim udziale w programie Moniki Olejnik na temat związków homoseksualnych. Spierałem się wtedy z posłem Godsonem. W pewnym momencie zarzucił mi, że jako mniejszość nie będę mu dyktować, co on ma robić. To dosyć zabawne w ustach ciemnoskórego posła, który parę lat temu w Polsce musiał walczyć o swoje prawa. Ale wróćmy do tego forum.
No właśnie.
No więc na jednym z katolickich forów nazwano mnie żydowskim ścierwem, próbującym opluwać polski Kościół katolicki, a zaraz pod tym widniał napis – “lepszy czarny katolik niż zwykła k***a żydowska”. Okazuje się więc, że tolerancja dla ciemnoskórych jest większa, a dla Żydów – ciągle nie. Ale czy mnie to boli? Kompletnie mnie to nie interesuje.
Ale mówił pan o tym, że na ulicy krzyczą za panem „won do Izraela”. Cały czas tak jest?
Oczywiście, że się zdarza.
Bo tak sobie myślałem, że może od 2007, 2009 roku, trochę się to zmieniło.
Trochę się zmieniło, ale musimy wziąć pod uwagę, gdzie jesteśmy. Tutaj, w centrum stolicy zdarza się to bardzo rzadko. Ale im dalej jesteśmy od centrum, tym częściej. Gdy oddalamy się od Warszawy – jeszcze bardziej. Dopiero w kolejnym dużym mieście znów jest lepiej. To oczywista zasada. Ale to przecież naturalne, nie tylko w Polsce, ale na całym świecie.
Ale chyba dziś tolerancja jest jednak nieco większa...
Im rzadziej zdarzają się przypadki zaczepek i wyzwisk, tym większa moja wiara w to, że trochę się to nasze społeczeństwo leczy i zaczyna korzystać z rozumu. Im częściej, tym bardziej jestem przekonany, że moje słowa sprzed kilku lat, które uraziły wiele osób, są prawdziwe.
Co pan wtedy powiedział?
Stwierdziłem, że podejrzewam 80 proc. społeczeństwa o bycie ograniczonymi umysłowo w wielu kwestiach ze względu na stereotypy i brak chęci zgłębienia tematu. I podtrzymuję to zdanie, najwyżej nie będzie się komuś podobało, ale sądzę, że tak jest.
Czy sprawa obu pana “coming-outów” to kwestia odwagi, wierności sobie? Jak pan na to patrzy?
Ja powiem tak – chcę żyć, a nie przeżyć. A jeżeli chcesz żyć, musisz być w zgodzie ze sobą. Inaczej zaledwie przeżyjesz. A czas od momentu, kiedy pierwszy raz zaczynasz kłamać na temat tego, kim jesteś, do ostatniego dnia twojego życia, jest powolnym umieraniem. Bo nigdy tak naprawdę nie żyjesz swoim życiem. Spełniasz czyjeś zachcianki. Ja nie chcę każdego dnia umierać. Chcę każdego dnia żyć pełnią życia, a nie dążyć do śmierci. Mi się wydaje, że to fajniejsze (śmiech).
Ale pewnie na co dzień płaci się za to wysoką cenę?
Jeżeli cię to dotyka, to się płaci. Po mnie to spływa. Nie interesuje mnie. Kompletnie.
Może są momenty, kiedy czasami coś cię zaboli, ale to jest tylko chwila. Tak naprawdę czyjaś opinia jest nic nie warta.
Mówiliśmy przed chwilą o dyskusji związanej z ubojem rytualnym, ale wcześniej przetoczyła się też przez media duża dyskusja o związkach partnerskich. Ostatecznie sprawa upadła. Czy Polacy, czy polscy politycy nie są gotowi na taką zmianę u nas?
Pytanie jest inne. Pytanie brzmi, czy polscy politycy przestaną się bać Kościoła? Czy polityk będzie politykiem, czy będzie wysłannikiem duchownych? Kościół to jest Kościół, ma swoje prawa. One dotyczą wierzących, a państwo, jeżeli jest świeckie, powinno decydować o obywatelach, a nie o ich wierze, bądź jej braku. No więc ja się pytam – kiedy politycy będą suwerenni? A jak już będą, to wtedy proszę się mnie zapytać, czy widzę szansę na zmianę. Bo na razie nie.
Ostro mówi pan o Kościele. Uważa się pan za antyklerykała?
Nie jestem antyklerykałem, bo bym obraził wielu księży i wiele sióstr, którzy są w Kościele z poczucia czynienia dobra dla innych. Ale do samej instytucji i jej “zarządu” mam ogromne zastrzeżenia. To zwykli biznesmeni. W ich przypadku wiara nie ma za wiele wspólnego z ich działaniami. Irytuje mnie też to, jak Kościół się broni przed zarzutami wobec niego. Mam wrażenie, że dla hierarchów nieważne jest, ilu ludzi będzie w Kościele, ważne jest, żeby kasa się zgadzała. Wiele rzeczy jest zamiatanych pod dywan po to, żeby nie osłabić swojej siły. Z tego samego względu wciąż utrudnia się akty apostazji – chodzi o to, by Kościół w Polsce wciąż miał kartę przetargową pt. “dziewięćdziesiąt kilka procent katolików”. Bo gdyby występowanie z Kościoła było łatwiejsze, mogłoby się okazać, że katolicy nie są wcale w większości. Ale wiem, że to jest wielka obawa Kościoła, bo to są bardzo duże pieniądze, to jest bardzo mocna karta przetargowa do nacisku na polityków.
Ok, odejdźmy na koniec od poważnych spraw i wróćmy do marzeń. Co jeszcze chciałby pan w życiu zrobić, w którą stronę pójść?
Między innymi rozważam właśnie, czy będę grać w produkcjach telewizyjnych, czy nie. To jest trochę powrót do mojego liceum. Wtedy miałem trochę sztuki teatralnej, grałem w teatrze dramatycznym, później wybrałem teatr tańca. Miałem też epizod filmowy.
Produkcja telewizyjna, czyli seriale?
Też. Zobaczymy. Szykuje się kilka ciekawych ofert współpracy. Może nawet jako współreżyser i współproducent. Bo mnie denerwuje jak producenci, reżyserzy mówią, że tego nie wolno, że to jest niepoprawne politycznie. Więc ja chcę tą odpowiedzialność wziąć na siebie. W razie czego jestem gotowy na przyjęcie krytyki.
A co takiego niepoprawnego pan by chciał powiedzieć światu?
Opowiadać o nas samych. O wstydliwych rzeczach, które nosimy w sobie i nie chcemy o nich mówić na głos. Czas najwyższy, bo hipokryzja nie jest niczym dobrym. Hipokryzja doprowadza do skażenia innych. Sądzę, że odarcie się z różnych naszych warstw ochronnych, rozpatrywane globalnie, jest czymś dobrym.